piątek, 15 listopada 2013

Bez tytułu VII

Przez kilka kolejnych dni czułem się nieszczególnie. Dopadła mnie gorączka, katar, kaszel i wszelkie inne boleści. O szlifowaniu nie było mowy. Owinąłem się w kraciasty, czerwono- błękitny koc, postawiłem przy łóżku czajnik elektryczny, pudełko herbaty, cukier i baniak z wodą, przytargałem stertę książek i zabrałem się za chorowanie. Nie żadne tam bohaterszczyzny, „e, nic mi nie jest, przechodzę”. Nic z tych rzeczy. Solidne, męskie roztkliwianie się nad sobą, podparte bezpłatnym urlopem (zabawne, jakby freelancerom ktokolwiek oferował inne opcje) i potrzebą odetchnięcia od wszystkiego. Żadnych nietypowych snów. Żadnych dziwactw. Dobre, klasyczne chorowanie. Leżałem w betach, czując jak wraz z potem wypływa ze mnie cała chęć do robienia czegokolwiek. Co i rusz zasypiałem płytkim snem i budziłem się, po to tylko, żeby pociągnąć kilka łyków ciepławej lury, poprawić owijające mnie zwały materiału i zasnąć ponownie. Na poddaszu panował półmrok, miejscami tylko rozjaśniany tymi nielicznymi promieniami słońca, którym udało się przebić przez chroniącą szyby warstwę brudu, kurzu i zaschniętego ptasiego łajna. Na całe szczęście nie męczyły mnie żadne koszmary, płytki sen w który co i rusz zapadałem był znajomą, miękką ciemnością. Zabawa w piekło- niebo. Jasno. Ciemno. Jasno. Ciemno. Ciemno.... chyba pora się odlać.
Wygrzebanie się z mojego kokonu zajęło mi chwilę. Powoli stanąłem na nogi, powoli doczłapałem do drzwi łazienki i wcisnąłem przełącznik światła. Nic. Ciemno. Mogę z tym żyć. Rozkład sprzętów w tej budzie znałem na pamięć, a fakt że większość czasu spędziłem z zamkniętymi oczyma pomagał mi wychwycić choćby zarysy części z nich. Wyciągając przed siebie ręce szurałem w stronę muszli. Jak zwykle w takiej sytuacji z tyłu, za sobą usłyszałem przeraźliwe wycie. Telefon. Sądząc po sygnale- Kika.

Prawda, nie znasz. Kika to moja... jakby Ci to delikatnie... moja znajoma i równocześnie moja pierwsza, kompletnie schrzaniona, miłość. Znamy się jeszcze z szczenięcych lat, razem chodziliśmy na zajęcia z rysunku, mające przygotować nas do przyszłych studiów na ASP. Po trwającym, jak mi się wówczas wydawało, całe wieki (w rzeczywistości coś koło 4 miesięcy) i dość burzliwym romansie rozstaliśmy się w atmosferze … a zresztą, co ja Ci będę pieprzył, wystraszony uczuciem po prostu uciekłem od niej, bąkając jakieś żałosne usprawiedliwienia. Spotkałem ją kilka lat później przy okazji wystawy. Byłem wtedy wystarczająco dorosły żeby pozować na pełnego dystansu do siebie i świata cynika, co znakomicie ułatwiło nam rozmowę. Pozwoliłem sobie na komfort szczerości i krok po kroku opowiedziałem jej dlaczego kiedyś skończyło się tak a nie inaczej. Rany tak czy tak były już pozabliźniane, a moja prawdomówność (wyjątkowo skuteczna poza) w jakiś sposób pozwoliła jej nabrać do mnie nowej sympatii. W rezultacie zostaliśmy najpierw znajomymi a potem kochankami. Wróć, to zbyt poważne określenie. Nie było pomiędzy nami uczucia. Po prostu, jak się okazało, mimo że działaliśmy niezależnie od siebie, oboje w bardzo podobny sposób spieprzyliśmy swoje szanse na stabilne i spokojne pożycie ze stałymi partnerami, a że znaliśmy się ze starych czasów, mieliśmy do siebie dość zaufania, żeby w ograniczonym zakresie pozwalać sobie na grzebanie we własnych intymnościach. Zwykle kiedy przyjeżdżała do miasta dzwoniła, rzucając krótkie „Jestem”. Odpowiedzią było zwykle „Przyjeżdżaj” lub- o wiele rzadziej „Nie mam czasu”. To wszystko. Bez uzasadnień, bez tłumaczeń. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Nie do tego służyła ta znajomość.

Z gaciami przy kolanach spróbowałem kłusować w stronę wyraźnie widocznego światełka telefonu. Wypisz wymaluj- wyścigi w workach, wersja dla dorosłych. Ledwie dopadłem komórki- światełko zgasło. Rozłączyła się. No nic. Memory. Find. Siara. I wszystko jasne.

Bip

bip

bip.

- Jestem, nie zdążyłem odebrać, przepraszam- prawie widziałem jak unosi kącik ust w tym swoim uśmieszku, mówiącym „tak.... mhm... jak już próbujesz czarować to chociaż postaraj się bardziej”.
- Nie szkodzi. Jestem w księgarni, mam jeszcze parę spraw do załatwienia w galerii, ale wieczór mam wolny. Przyjechać ?
- Ja... jasne, tylko wiesz, choruję. Jesteś pewna że chcesz mnie oglądać w tym stanie ?

Bip

bip

Rozłączyła się. Cała Kika. Zawsze działająca pod wpływem impulsów. Zawsze nieprzewidywalna i zawsze stawiająca na swoim. Dla własnego bezpieczeństwa założyłem, że tym razem jednak przyjedzie- koniec końców od naszego ostatniego spotkania minął jakiś miesiąc, a jak znałem jej zwyczaje to do wegetarianizmu mogła przymusić ledwie jedną ze swoich dziurek. Podniosłem głowę, próbując spojrzeć na otoczenie jej oczyma. Nie... to nie jest gniazdko miłości. Nawet ja na moje, nieprzesadnie wysokie, standardy, poddasze przedstawiało dość żałosny obraz. Cały pokój wypełniony był kwaśnawym odorem potu, wzmocnionym delikatną nutą aromatu trzydniowych skarpet, z delikatnym kontrapunktem przetrawionej fasolki po bretońsku (6.99 za słoik, wystarczy podgrzać w mikrofali). Logiczną konstatacją było: trzeba posprzątać, umyć się , a może i wykąpać.

Przyjechała dopiero wieczorem, wnosząc ze sobą elektryczny zapach świeżego powietrza i zapach nieprzyzwoicie drogich perfum. Stanęła w przedpokoju, jakby zastanawiając się gdzie położyć torebkę. Znając ceny jej torebek jakoś nie dziwiłem się rozterce. Koniec końców powiesiła to drogocenne cudo na haczyku, na którym zwykle wisiały ścierki do naczyń i nie zaszczycając mnie nawet słowem przedefilowała w głąb mojej domeny. Pomimo porządków całość wyglądała jak praca współzawodnicząca ze stajnią Augiasza w konkursie na dzieło syfiarza wszech czasów. Kika, w swoim idealnie skrojonym kostiumie, z nieodłącznym ironicznym uśmieszkiem bardziej pasowałaby do Holliday Inn czy innego Mariotta (stare, dobre czasy) niż do jednej z gorszych ruin w jednej z gorszych dzielnic jednego z gorszych miast wcale nienajlepszego z krajów. Mimo to- była tu. Kobieta wycięta z żurnala w pomieszczeniu wyciętym z koszmaru. Powoli weszła po schodach na górę, demonstracyjnie prezentując rezultaty niezliczonych przysiadów i hopsasów którymi codziennie się katowała. Moja gorączka jakby zelżała... a może po prostu krew zaczęła lepiej krążyć ? Poszedłem za nią.

Zatrzymała się zaraz za moim barłogiem. Stała odwrócona do mnie tyłem, twarzą do okna.

- Chcesz może herba...

Jeb. Kłująca ciemność. No tak... sam ją uczyłem jak uderzać. Oślepiony i oszołomiony zrobiłem pół kroku w tył. Szczęka pulsowała bólem. Zanim zdążyłem pomyśleć o jakiejkolwiek reakcji poczułem jej palce wpychające się pomiędzy moje wargi. Zdecydowanie nie była w nastroju na konwenanse. Skoro tak... czemu nie, koniec końców obie strony mogą grać w tę grę. Spróbujmy zwolnić, zyskać na czasie. Lewą ręką delikatnie przytrzymałem jej przegub, delikatnie przesuwając językiem po wierzchu dłoni. Nie za mocno. Lizać jak krowa może każdy głupek, sęk w tym, żeby stopniować napięcie, na początku tak naprawdę nie dotykać ciała. Francuzi nazywali to pieszczotą pajęczych nóg- drażnienie nawet nie samej skóry, co pokrywającego ją meszku. Na strunie zbyt luźnej nie da się grać, to samo dotyczy napiętej zbyt mocno.

Widziałem jak lekko przygryza wargę. Zsuwające się w dół powieki... Otóż błąd moja bardzo droga. Wielki, jebany błąd. Nie zauważyła ruchu bioder. Nie zdążyła się uchylić, trzaśnięta w policzek okręciła się wokół własnej osi i upadła do przyklęku. Obszedłem ją powoli, masując stłuczoną dłoń. Klęczała na brudnej podłodze, pochylona w przód. Włosy zakrywały jej twarz. Wąska spódniczka podjechała do połowy uda. Stanąłem krok przed nią. Ukucnąłem ostrożnie, jak przed zranionym, ale ciągle groźnym zwierzęciem, tak, żeby nasze twarze znalazły się na podobnym poziomie. Nie reagowała. Wysunąłem rękę, odgarnąłem niesforny kosmyk opadających jej na oczy włosów. Przytuliła policzek do mojej dłoni, uniosła na mnie wzrok:

- Na co, kurwa, czekasz ?

Zdziwiony ? No tak... zbyt rzadko rozmawiam z ludźmi, zbyt często sam z sobą i przez to zapominam że nie wszyscy zachowują się w ten sposób. Nie wiem czy jest w ogóle sens tłumaczyć- to jedna z tych rzeczy, które są jak pływanie czy umiejętność jazdy na rowerze. Jeśli wiesz o co chodzi- nie potrzebujesz wyjaśnień, jeśli nie wiesz- żadne wyjaśnienia ci nie pomogą. W każdym razie to, co działo się wtedy było dla każdego z nas o wiele bardziej intymne, niż wszystkie maślane buziaczki i tkliwe pitulenia.

Wszedłem w nią gwałtownie, zagryzając wargi żeby nie krzyknąć z bólu. W ustach czułem metaliczny smak krwi. Pod żebrami wybuchł granat. Świat zwolnił, ucichł... a potem wszystko zniknęło. Została tylko zimna czerń.

Błysk ostrego, zimowego światła. Leżałem w zimnym błocie. W polu widzenia miałem drewniane słupy bramy, kępę suchych traw. Wszystko widziane z pozycji leżącego na boku, z jednym okiem przyciśniętym do ziemi. Nie mogłem się poruszać. Nie, nie tak że nie mogłem zmienić pozycji. Nie mogłem nawet zwinąć się w kulkę żeby zachować tę resztkę ciepła, która gdzieś tam we mnie krążyła. Żaden mięsień mojego ciała nie reagował. Tylko paraliżujące zimno, przed którym nie było żadnej ucieczki. Nic. Żadnej reakcji. Po chwili przed moimi oczyma przesunęły się kompletnie absurdalne w tej scenerii, lakierowane wściekle jaskrawą czerwienią koturny geta. Poczułem, jak moje sztywne ciało obraca się, jak stawiany do pionu słup. Przede mną stała dziewczynka. Mały smark, może ośmio- , może dziesięciolatka. Cholera wie, nie umiem oceniać wieku nawet europejskich dzieci, a to była Azjatka. Ba, Japonka, jak w mordę, jak skur...iera wycięta. W środku jakiejś cholernej piździawy, bóg wie gdzie i czort wie skąd. Białe kimono. Czerwony pas obi. Czerwone koturny. Pyzata buzia z zaczerwienionymi od mrozu policzkami i malowniczo usmarkanym, perkatym nosem. Zsunięta na tył głowy maska. Jakaś torba czy worek leżący przy nogach. Stało toto jakieś dwa- trzy metry przede mną, wpatrując się z cielęcym zachwytem, który budził we mnie najgorsze instynkty. Gdybym miał jakąkolwiek możliwość ruchu, z miejsca wywaliłbym jęzor, żeby odstraszyć paskudę ale... ciągle nic nie mogłem zrobić. Byłem jak przenośna kamera na statywie. Bardzo zmarznięta przenośna kamera. Mogłem rejestrować co się ze mną dzieje, ale nie miałem najmniejszego wpływu na cokolwiek, nawet zmiana pola widzenia była niemożliwa. Po chwili szczerzenia się, cielątko pogrzebało pod pasem, wyciągnęło spod niego kadzidełko. Zapaliło je i postawiło przede mną, po czym zaczęło giąć się w pokłonach. Jeden, drugi, klaśnięcie w dłonie. Uśmiech kretynki. Wyprost. Zapach pachouli.

Co jest grane ? Co tu, do kurwy nędzy, jest grane ? Ja rozumiem- kobieta ma między udami bramę do raju. Jadeitowe wrota, highway to fucking heaven, co kto woli, ale to miejsce, to cholerne, pierdolone zadupie nie jest żadnym niebem. Na dodatek co niby robi ten mały troll ?

Troll jakby wiedział co jest grane wyszczerzył się jeszcze bardziej, dając mi poglądową lekcję tego, jak krzywe mogą być zęby młodocianej Azjatki, po czym zaczął grzebać w leżącym do tej pory na ziemi tobołku. Chwilę później wyprostowała się. W ręku trzymała stary, zardzewiały nóż czy bagnet. Cholera wie tak naprawdę, nie widziałem dokładnie, w każdym razie główną cechą charakterystyczną tego „czegoś” były złogi rdzy i stan „daleko-poza-nadzieją-na-ratunek”. Mina zmieniła się na uroczyście przejętą, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu że mam do czynienia z kretynką. Obsesyjna powaga skupionego na swoim zadaniu matołka. Zsunęła na twarz maskę. Oczywiście biało- czerwoną, niemożliwą do pomylenia z żadnym innym wzorem na świecie maskę lisa. Uklękła. Pochyliła się i w obu dłoniach uniosła nad pochyloną głowę trupa sztyletu, w geście ofiarowania. Usłyszałem cichy, szybki szept:

- Pełni szacunku wielbimy wielkiego boga dwu pałaców w Ise, Inari o kami, i bogów przyległych świątyń i podległych im pałaców i Sohodo no kami, którego pokornie zapraszam do przybytku ustawionego na tym boskim ołtarzu i któremu dzień po dniu ofiarujemy nasze modlitwy. Z pokorą prosimy, by zechcieli naprawić niezawinione błędy, które popełniliśmy i pobłogosławić nas i obdarzyć łaskami, którymi dysponują w takiej obfitości, byśmy podążali za ich boskim przykładem, wypełniając dobre uczynki na naszej Drodze.

Zimno zaczęło przemieniać się w żar, rozchodzący się od serca na całe ciało. Obraz zniknął jakby ktoś wyłączył telewizor. Zapadłem w ciemność. Po chwili usłyszałem narastający dźwięk syreny. Czyjś płacz. Przed oczyma mignęło mi biało- zielone wnętrze karetki. Dwie, nieprzesadnie urodziwe gęby pochylające się nade mną. Zbliżającą się do twarzy maskę tlenową. Znowu ciemność.

Cisza.

Spokój.

sobota, 10 sierpnia 2013

Bez tytułu VI

Miecz powoli przeglądał na oczy. Potrzebowałem tego. Po wszystkich spieprzonych sprawach, wszystkich schrzanionych związkach, kubłach wyrzutów sumienia, przepitych i przepalonych nocach czepiałem się każdego, nawet najmniejszego okrucha sukcesu. O życzliwość czy czułość dawno przestałem żebrać- były zbyt kapryśne, zbyt wiele w nich zależało od innych ludzi żebym mógł akceptować je bez poczucia pogardy wobec samego siebie. To, co mogłem osiągnąć przy użyciu własnych, kostropatych łap i kilku ocalałych z alkoholowych potopów szarych komórek wydawało mi się być pozbawione tego rodzaju fałszu. Uczciwe. Szczere. Moje.

Praca z grubymi kamieniami była właściwie ukończona i wreszcie można było powiedzieć coś konkretnego o stanie miecza. Skoro ciągle jeszcze tu siedzisz i słuchasz, to pewnie wiesz, że skazy- kizu- można z grubsza podzielić na dwie grupy. Te, które „tylko” szpecą, ale nie są w gruncie rzeczy groźne i te, które kiedyś dyskwalifikowały miecz jako narzędzie, a obecnie jako zabytek. Choroby śmiertelne. Biorąc pod uwagę to, jak bardzo zapuszczona była klinga w chwili kiedy ją kupiłem , fakt że żadna ze skaz nie okazała się być dość głęboką, żeby kwalifikować się do drugiej kategorii wydawał się być cudem.

Jak co dzień wylałem wodę, wypłukałem wszystkie miski i pojemniki na kamienie. Te, których nie planowałem używać dokładnie wymyłem, owinąłem folią spożywczą i zapakowałem do szafy. Do pozostałych nalałem świeżej wody, tym razem odpuszczając sobie dodawanie sody. Z biurka wyciągnąłem pudełko z kolekcją hazuyi i jizuyi- najdroższych kamieni jakich używa szlifierz. Kawałeczki wielkości paznokcia wkłada się pomiędzy palec i klingę i naciskając równomiernie przesuwa opuszkiem po ostrzu. Żeby kamień spełnił swoją rolę, jego twardość musi być dobrana do każdej klingi indywidualnie, przez co konieczne było posiadanie zestawu kilkunastu różnych odmian każdego z nich. Wszystkie bez wyjątku importowane z Japonni, żadnych zamienników. Jedne z Alp Japońskich, inne znad jeziora Biwa. Twarde, miękkie, żółtawe, szare, czarne, białawe... Przywożone przez znajomych, wymieniane jak znaczki, kupowane na e-bayu. Dla każdego „spoza” branży (czyli dla wszystkich moich rodaków poza może dziesięcioma)- dziecięcy zbiór brzydkich kamyków. Dla togishi- kolekcja warta tysiące dolarów. Wybrałem jeden z twardszych, przywieziony niedawno. Przebrałem się w czyste ciuchy. Powinny być białe, jak u kapłanów shinto, ale … nie wygłupiajmy się. W przeciwieństwie do Bartka nigdy nie byłem zwolennikiem odtwarzania wszystkich rytualnych cyrków, o ile oczywiście nie miały praktycznego uzasadnienia. Czystość ? Tak, jak najbardziej. Każde, nawet najdrobniejsze zanieczyszczenie, choćby ziarno piachu czy włos który jakimś cudem wpadł by pomiędzy kamień a szlifowaną powierzchnię mógł schrzanić rezultaty tygodni pracy. Siadanie twarzą w stronę okna skierowanego na północ ? Jasne. Takie światło najłatwiej wydobywa detale hartu. Modlitwy i rytualne obmywanie ? Bez jaj. Zamiast rytualnych kadzideł wystarczał kolejny „Mocny”, którego niedopałek trafiał później do podrdzewiałej puszki po sardynkach. Ofiarowana bóstwom sake ? Gdzieś w warsztacie stała flaszka pędzonej w chłodnicy samochodowej berbeluchy. Prywatna świątynia, jak mówił wieszcz: „na miarę naszych potrzeb i możliwości”. Po raz ostatni zaciagnąłem się dymem. Wydmuchnąłem go pod sufit. Odgasiłem peta o futrynę i wrzuciłem do klopa. Starannie umyłem ręce. Jedyna czystość na jaką było mnie obecnie stać.

Stół był w tym chlewie oazą ładu. Ani jednego pyłka. Żadnych klamotów. Klinga ułożona na czystej, białej bawełnie. Pojemnik do namaczania kamienia i drugi, większy, do płukania ostrza. Papierowe ręczniki. To wszystko. Podłożyłem kawałek kamienia pod palec wskazujący i zacząłem powoli pracować nad pierwszym, 5 centymetrowym, fragmentem. Stal najpierw zbielała, jak pokryta parą szyba na mrozie, a później z jednolitej, mlecznej bieli zaczęły wyłaniać się fale znaczące krawędź hamonu. Robota posuwała się do przodu w ślimaczym tempie. Dlaczego ? A próbowałeś kiedyś jeździć palcem po ostrzu brzytwy, cwaniaczku ? W każdym razie po czterech godzinach mozolnego chechłania, kiedy rezultaty były już zadowalające, a ból karku nie pozwalał na siedzenie nad tym żelastwem ani chwilę dłużej, wypłukałem ostrze, osuszyłem je dokładnie papierem i pokryłem ochronną warstwą olejku goździkowego. Pierwszy krok. Wycierając ręce w koszulkę podszedłem do miniwieży. W czasie pracy zwykle nie mogę słuchać muzyki- każda, choćby najmniejsza dezorientacja może skutkować utratą palca bądź, co gorsza, uszkodzeniem ostrza. Teraz mogłem sobie pozwolić na chwilę odpoczynku. Wcisnąłem „play” i poczłapałem po schodach do kuchni, zaparzyć herbatę. Za mną mnisi zaczęli deklamować poezję starojapońską, do wtóru sromowych dźwięków fletów. Earl gray się skończył. Zalałem jakieś starożytne resztki zwykłej czarnej. Dosypałem cukru. Oparłem się o blat szafki. Przez chwilę stałem tak, sącząc gorący syrop i dając ścierpniętym długotrwałym siedzeniem nogom odpocząć. W pewnej chwili bucząca z warsztatu wieża zaczyna przycinać. Nie ma się czemu dziwić- produkt firmy PanaSony dotrwał do czasów III RP cudem, a ilość kurzu który zbierał się na soczewce nijak nie pomagał.Głośniki przez chwilę piszczały, aż w końcu ucichły. Z kubkiem w ręku wróciłem do warsztatu. Podszedłem do sprzętu i przyjacielsko trąciłem go nogą. Nic. Czerwona diodka mignęła i zgasła. No trudno... odpoczywaj w pokoju.

Palec wskazujący piekł coraz bardziej. Nic dziwnego. Nie zaciąłem się co prawda, ale udało mi się zetrzeć skórę do żywego mięsa. Na białych ściankach kubka widać było czerwone krechy. Odstawiłem herbatę na bok i wetknąłem ubabrany krwią i starym kamieniem palec w usta. Poczułem znajomy, metaliczny smak. Za moimi plecami miniwieża powróciła na moment do życia. Mnisi wyrecytowali z głośników:

Takeki mono mo tsui ni horobinu. 
Hitoe ni kaze no mae no chiri ni onaji. 


Zakręciło mi się w głowie, świat stał się płaski i pociemniał. Oparłem się o ścianę żeby nie upaść. Nie wiem czemu pomyślałem o studni ze snów. Przez chwilę zamiast kojących głosów mnichów w mojej głowie rozbrzmiewały histeryczne wrzaski Zosi.

„Nooooociriiiiino.... onaaaaaaaaaaaaa....jiiii.”

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Bez tytułu V

„Ćwierkają wróbelki od samego rana „ … ano ćwierkają, ćwierkają i chuj by je strzelił, spać nie dają. Mieszkanie w „dzielnicy ogrodów” ma zaskakująco wiele minusów.

Leżałem w przepoconej, skotłowanej pościeli, gapiąc się w sufit i próbując ogarnąć myśli. Małe wróbelki- mały pikuś. O wiele gorsza od nich była świadomość nadciągającej wizyty kuzynostwa. Nie jestem osobą przesadnie towarzyską, ba- kilku znajomych w prywatnych rozmowach przyznało mi się do tego, że zazdroszczą mi mojej, pożal się boże, reputacji. „Bo ty to w dowolnym momencie imprezy możesz wstać, wyjść nie żegnając się i nikt się nie dziwi, nie obraża- wszyscy wiedzą że tak masz i koniec”. Wyobrażasz sobie ? Ano mam. Lata pracy i nieskończona ilość fochów „dobrze wychowanych” z towarzystwa. Niestety, w przypadku o wiele rzadszych spotkań rodzinnych tego rodzaju taktyka nie zawsze wypala. Tym razem nie wchodziła nawet w grę. Nie było takiej opcji. Ilonka i Krzyś- para idealna rodem z katechizmów i porannych programów telewizyjnych. Nie to, żeby nie znali mnie wystarczająco dobrze (koniec końców starsze z nich trzymałem na kolanach już w pierwszych tygodniach jego życia). Znali. Od najgorszej strony (quid pars magna fui). Po prostu ich wizja świata, pełnego radosnego ględzenia o pieluchach, kupkach, ząbkach, wierszykach i całej reszcie chłamu związanego z wychowywaniem potomstwa, nie obejmowała reakcji innej niż zachwyt . Na domiar złego są w tym wszystkim kompletnie niewinni, niepokalani refleksją i pozostający za jakimś cholernym polem siłowym, odbijającym wszelkie, najdrobniejsze nawet sugestie dotyczące zmiany tematu.

Tym razem zjawili się pięć minut przed czasem, co gorsza przywieźli ze sobą swoją pociechę. Dzieci i kotów nie cierpię z punktu. Mówiąc szczerze nigdy się z tym jakoś specjalnie nie kryłem, co mój imaginacyjny żulowaty anioł stróż ( morda kaprawa a oddech spirytusowy, gumiaki, waciak, koszulka odsłaniająca włochaty brzuch i migocząca nad beretem z antenką aureola) złośliwie wykorzystuje przeciwko mnie, sprawiając, że wszystkie, ale to dosłownie WSZYSTKIE stworzenia należące do jednego z wymienionych gatunków kleją się do mnie w stopniu wprost proporcjonalnym do własnej, posmarkanej i zasierścionej, obrzydliwości. Nazywało się toto Zosia i było tłustą, hałaśliwą pięciolatką. Stawiam paczkę fajek, że musi być ulubienicą wszystkich rozglamdzianych przedszkolanek do jakich tylko wyciągnie tłuste łapy. Widząc całą tą pastelową trójkę przed moimi drzwiami zamknąłem warsztat na kłódkę, wyplułem kiepa do kibla, wciągnąłem podarte bokserki na precjoza i z głębokim westchnieniem entuzjazmu poczłapałem przywitać się z gośćmi.

Usiedliśmy w kuchni. Ilona (tfu, „Ilonka” vel „Ilońcia”) udała że nie zauważa plam na gazecie pełniącej funkcję obrusa. Grzegorz udał że nie zauważa kolorowych ilustracji. Dziecko udało że jest grzeczne. Zaparzyłem im herbatę, usiadłem w nadprutym fotelu i zająłem się udawaniem że słucham, łypiąc od czasu do czasu na różowego tłuściocha w opadających z tłustej dupy białych, helankowych rajstopach. Kręciło się toto to tu, to tam, wyciągając z kątów najróżniejsze graty o których istnieniu sam zapomniałem i wprowadzając do całej wizyty interesujący element suspensu. Ilońcia z Krzysiem trajkotali o budowie nowego domu, kredycie, chrzcinach dziecka Marka, słowem- pełnili funkcję radia samochodowego. Czas leniwie przeciekał przez palce, herbata przez gardło. W sumie nie było tak źle...

Giiiiiiiiiiiiiiiiiiii !

Podskoczyliśmy wszyscy. Po wydaniu z siebie bojowego wrzasku młode wytarabaniło się tyłem z kąta, ciągnąc za sobą łup. Klapnęło na szarą już od kurzu dupę i powoli zaczęło obracać się w naszą stronę, przytrzymując jedną łapą przy twarzy tanią, kartonową maskę lisa, przywiezioną kiedyś przez Janka z Tokio. Drugie łapsko wyciągnęła w stronę sufitu, jak uczniak który koniecznie, ale to koniecznie chce być wezwany do odpowiedzi.

Giiiiiiiiiiiiiiiiioooooooo !!

Po pierwszym zaskoczeniu spokojnie osunąłem się w gąbkę fotela, uznając tego rodzaju fanaberie za w gruncie rzeczy jedną z mniej szkodliwych form aktywności do jakich zdolnych jest rozpuszczony bachor. Na masce nieprzesadnie mi zależało. Grześ wrócił do swojej tyrady, wpatrzona w niego Ilonka kiwała potakująco głową. Dziecko siedziało na środku pokoju, mamrocząc coś pod nosem. Po jakiejś minucie czy dwóch Ilona zaczęła przyglądać mu się z niepokojem i nerwowym gestem chwyciła szanownego mężulka za mankiet. Po trzech Grzegorz przestał rozwodzić się nad upadkiem poziomu łódzkich przedszkoli. Wszyscy patrzyliśmy na młodą, która trwała w swojej, było nie było niewygodnej pozie, mamrocząc coraz szybciej i coraz bardziej piskliwie. Ilona zerwała się z krzesła, przewracając przy tym szklankę z herbatą, w dwóch kaczych krokach podbiegła do córki i wzięła ją na ręce. Dzieciak nie wierzgał. Nie krzyczał. Zesztywniały w swoim katatonicznym transie wyglądał jak przenoszony, sklepowy manekin, aż do chwili, kiedy maska spadła mu z twarzy. Wtedy zaniósł się histerycznym rykiem od którego szyby zaczęły drżeć.

Nooooooooooooooooooooooo !!!!!!

W tym momencie do akcji ruszył Krzyś. Szybko wyciągnął do mnie swoją tłustą łapę w geście pożegnania, po czym zagarnął żonę i córkę, przepychając je w stronę drzwi, niezdarnie głaszcząc po plecach to jedną to drugą. W niecałą minutę pozostałem na pobojowisku sam, z głupią miną wpatrując się w powycierane w kurzu, chaotyczne znaki. Zza okna słyszałem jeszcze podniesione głosy obojga i wybijający nad nie, świdrujący uszy krzyk Zosi:

Nooooociriiiiino.... onaaaaaaaaaaaaa....

Opadłem na fotel. Bezmyślnie dokończyłem herbatę. Z podłogi gapiła się na mnie śmieszna, lisia morda.

piątek, 15 lutego 2013

Hekiganroku, koan XXXV: Manjusri i "Trzy trzy"

Manjusri spytał Mujaku, "Skąd pochodzisz?"
Mujaku odpowiedział, "Z południa."
Manjusri spytał, "Czy na południu przestrzega się Dharmy ?"
Mujaku odpowiedział, "Mnisi w epoce zepsutego prawa w części przestrzegają nakazów."
Manjusri spytał, "Jak wielu jest tam mnichów?"
Munjaku odpowiedział, "Trzy setki tu, pięć setek ówdzie."

Mujaku spytął Manjusriego, "Jak zachowywana jest Dharma tutaj?"
Manjusri odpowiedział, "Grzesznicy i święci żyją razem, smoki i węże mieszają się z sobą."
Munjaku spytał, "Ilu jest tu mnichów?"
Manjusri odpowiedział, "Trzy trzy przed, trzy trzy poza"

niedziela, 10 lutego 2013

Hekiganroku, Koan XXXIV: "Nie- błądzenie" Kyozana

Kyozan spytał mnicha, "Skąd pochodzisz?" Mnich odparł, "Z góry Ro."
Kyozan spytał, "Czy błądziłeś pomiędzy szczytami Goroho?" Mnich odpowiedział, "Nie, nie byłem tam".
Kyozan powiedział, "W takim razie nigdy nie byłeś w górach!"

Unmon rzekł, "Z powodu nadmiaru współczucia te słowa padły pomiędzy trawy."

czwartek, 24 stycznia 2013

Hekiganroku, Koan XXXIII: Chinso ma jedno oko.

Kanclerz Chinso wybrał się by spotkać Shifuku. Kiedy ten zauważył nadchodzącego Chinso, narysował koło. Chinso powiedział,
"Już samo to że Twój student przybył cię odwiedzić jest odejściem od sedna nauki. Dlaczego jeszcze rysujesz koło ?"

W odpowiedzi Shifuku zamknął drzwi swego pokoju

(komentarz Setcho: "Chinso ma tylko jedno oko.")

niedziela, 6 stycznia 2013

Hekiganroku, Koan XXXII: Jo i "Istota buddyzmu".

Starszy mnich Jo spytał Rinzai'a, "Co jest istotą buddyzmu?"
Rinzaj zszedł z podwyższenia, chwycił go za ubranie, spoliczkował i odepchnął. Osłupiały Jo stał w miejscu jak wmurowany. Stojący niedaleko mnich powiedział, "Starszy mnichu Jo! Dlaczego nie złożysz głębokiego ukłonu?"

W czasie gdy składał ukłon, Jo doznał oświecenia.

piątek, 4 stycznia 2013

Hekiganroku, Koan XXXI: Mayoku okrąża podwyższenie mistrza.

Mayoku, trzymając w ręce kij z brzękadłami, przybył do Shokei. Okrażył podwyższenie na którym siedział mistrz trzy razy, potrząsnął kijem i stanął wyprężony.

Shokei powiedział, "Dobrze, dobrze!" (komentarz Setcho, "Źle!")

Później Mayoku udał się do Nansena. Okrążył jego podwyższenie trzy razy, potrząsnął kijem i stanął wyprężony.

Nansen powiedział, "Niedobrze, niedobrze!" (komentarz Setcho, "Źle!")

Wtedy Mayoku spytał: "Mistrz Shokei powiedział "Dobrze, dobrze!", dlaczego Ty, mistrzu, mówisz "Niedobrze, niedobrze!"?"

Nansen odpowiedział,"Z Shokei wszystko jest dobrze, ale z tobą jest niedobrze. To wszystko to nic innego niż wirowanie wiatru [1]. W końcu przeminie".

[1]: Wiatr jest jednym z chińskich żywiołów, elementem symbolizującym nie powietrze (to jest odrębnym żywiołem) co ruch, przemianę.

środa, 2 stycznia 2013

Hekiganroku, Koan XXX: Olbrzymie rzodkwie Joshu.

Mnich spytał Joshu,
"Słyszałem że osobiście poznałeś Nansena [1]. To prawda czy nie ?"

Joshu odpowiedział,
"W prowincji Chin [2] hoduje się gigantyczną rzodkiew.

[1] W rzeczywistości chodzi raczej o to "czy pobierałeś nauki u Nansena".
[2] Prowincja Chin, w której znajdował się klasztor Joshu, słynęła z hodowli rzodkwi.

The Major Methods of Wudang Sword

Kolejna chińszczyzna w moim menu. Tym razem legendarny choć zaskakująco mało w gruncie rzeczy rozpowszechniony miecz Wudang w swojej klasycznej postaci.

Zanim krótko o zawartości, warto wspomnieć o samej historii tej publikacji. Otóż mamy do czynienia z reprintem dziełka z roku 1930, z czasów, kiedy w Chinach próbowano zrobić co tylko możliwe żeby ocalić ginące, tradycyjne sztuki walki. Musiały się one znajdować w stanie dość poważnego upadku, skoro autorytetami byli cudzoziemcy. Jak mówi jeden z oryginalnych autorów, Huang Yuan-Xiou (uczeń historycznego pierwowzoru postaci pokazanej w filmie "Niezwyciężony", mistrza Li Jing-lin'a) w przedmowie:

"W młodości studiowałem literaturę. Kiedy nieco podrosłem, zacząłem fascynować się praktyką sztuk walki. W czasie gdy uczęszczałem do Akademii Wojskowej, szermierka była jednym z możliwych kierunków specjalizacji. Niestety, nie było nikogo kto mógłby nauczać tego przedmiotu. Technik takich jak Ji, Pi, Ci, Zhuo nauczył mnie japoński nauczyciel, Matsu Shima Ryo Kichi."

Mamy więc do czynienia z tekstem z pewnością ciekawym i oryginalnym, ale niestety dość przestarzałym jeśli weźmiemy pod uwagę samą formę przekazu, co w pewien sposób utrudnia odbiór.


Do rzeczy. Jak zwykle w przypadku tego rodzaju publikacji początek to różnego rodzaju dedykacje, słowa od autora, tłumaczy i inne temu podobne. Tym razem są one o tyle ciekawe, że zawierają sporo informacji historycznych dotyczących tak stylu, jak i jego mistrzów z lat 20-tych i 30-tych minionego stulecia. Strony te (a jest ich 27) nie zostały wliczone do standardowej numeracji.

Rozdział pierwszy omawia główne zasady metody miecza Wudang. Dość zdawkowo (bez wtrętów tłumaczy cały tekst zmieściłby się na pojedynczej stronie) objaśnione są podwaliny filozofii stylu.

Rozdział drugi zawiera pięć taboo których powinien przestrzegac praktyk sztuki miecza. Tak tak, nie ma się co dziwić- było nie było mamy do czynienia z systemem w którym nakazy religijno- filozoficzne odgrywały niemal tak dużą rolę, jak sama praktyka. Mamy więc zakaz nadużywania seksu (z przezornym wliczeniem masturbacji) i bycia nadmiernie przywiązanym do dóbr materialnych, zakaz przemocy, zakaz łamania reguły uczenia się krok po kroku, zakaz przesadnego przywiązania do treningu i zakaz łatwego rezygnowania. Równie krótkie (jakieś dwie strony).

Rozdział trzeci: Trzynaście głównych technik miecza Wudang. Wbrew temu co sugeruje nazwa mamy tu do czynienia ledwie z wyliczeniem nazw, właściwe objaśnienie zawiera kolejny,

Rozdział czwarty, najobszerniejszy. Tu każda z wymienionych poprzednio technik zostaje objaśniona przy pomocy opisu i jednej- dwu fotografii. Moim zdaniem ta właśnie część książki najbardziej się zestarzała. Oczywiście archiwalne fotografie, przedstawiające mistrzów miecza z lat 20-tych są bardzo ciekawe, ale tak ich jakość, jak i ilość jest- mówiąc delikatnie- dość mizerna. Na tyle, że odróżnienie chou od dai jest praktycznie rzecz biorąc niemożliwe. Plusem jest dokładny opis, pozwalający na "rekonstrukcję" każdej z technik.


Rozdział piąty pierwotnie stanowiła jedna kartka, zawierająca diagram yin-yang, z dodatkowymi podziałami na średnie, mniejsze, najwyższe i stare. Jej cel jest bardzo zbliżony do tego, jaki miały rózne europejskie "koła mieczy" (nota bene równie często
podlewane sporą dozą mistyki). Rozdział szósty- ponownie, jednostronicowy- plan treningowy. Siódmy- niewiele dłuższy- metoda treningu w parach z dopasowywaniem technik "po trójkącie" (rodzaj bardzo uproszczonej wersji "prawdziwej" szermierki Wudang, przeznaczony dla poczatkujących). W rozdziale ósmym znajdziemy objaśnienie na czym polega "prawdziwy" miecz yin-yang czyli jak "czytać" diagram z rozdziału piątego. Dziewiąty zawiera listę ćwiczeń w parach (tzw. zadaniówki), z rozpisanymi zadaniami dla każdej ze stron (uprzedzając- nie jest to jakiś rozbudowany program treningowy, ponownie dwie- trzy stroniczki suchej wymiany "A robi to, wtedy B to". Nie inaczej jest w rozdziale dziesiątym, zawierającym opis "wolnej formy" do pracy w parze- lista gard i technik, z pominięciem nogi (którym pozostawia się ową "swobodę"). Rozdział jedenasty- krótkie omówienie zasad sparringu, rozdziały dwunasty i trzynasty to "pieśni"... no dobra, cos co ma cztery wersy to nie do końca pieśń, w każdym razie krótkie rymowane utwory które miały kiedyś pomóc nieczytatym adeptom zapamiętać i przystwoić sobie podstawowe zasady sztuki. Czternasty to cztery zewnętrzne wymagania stawiane praktykom, piętnasty- cztery wewnętrzne, szesnasty- podstawy użycia miecza w walce (pół stroniczki), siedemnasty dotyczy samego miecza, osiemnasty- o dziwo obszerniejszy- zawiera opis technik ćwiczenia oka, ciała, ręki i nóg.

Całości dopełniają dodatki: mocno retuszowana biografia mistrza Li Jing-lin'a, "genealogia" miecza Wudang, historia szermierki chińskiej, "podstawy starożytnej sztuki kucia mieczy" (mówiąc krótko- o kuciu tam nic nie ma, za to jest trochę informacji o tym jak dopasować miecz do wzrostu użytkownika) i spis różnych słynnych chińskich mieczy- od takich które walczyły jak kije samobije i wyły jak smok po jak najbardziej historyczne.

Powyższa wyliczanka jest dość monotonna, ale przyznam że trudno mi w inny sposób przybliżyć zawartość tych wszystkich króciutkich, jednostronicowych "rozdziałów". Mam nadzieję że daje ona obraz tego, czego spodziewać się po całości.

Moja osobista ocena ? Ciekawie opracowany, ciut zatęchły jesli idzie o sposób prezentacji materiału, zabytek. Z pewnością publikacja która może pomóc w wyrobieniu sobie opinii na temat miecza Wudang i tego, które z jego ponad 30 technik podstawowych uznawano za najważniejsze, ale w żadnym razie nie "kompendium" czy samouczek w rodzaju "miecz Wudang w weekend". Pozycja warta tych dwudziestu dolarów które za nią woła amazon, ale zdecydowanie "pomocnicza" w zestawieniu z pracami Kobayashi, Rodell'a czy Jwing- Ming'a.


wtorek, 1 stycznia 2013

Hekiganroku, Koan XXIX: Daizui i "Ogień Kalpy"

Mnich spytał Daizui
"Kiedy zapłonie wielki ogień kalpy, cały wszechświat [1] ulegnie zniszczeniu. Zastanawiam się czy 'to'; również zostanie zniszczone czy też nie".

Dazui odpowiedział,
"Zniszczone".

Mnich spytał,
"Skoro tak, czy 'to' będzie zniszczone wraz z wszystkim innym" ?

Daizui powiedział,
"Zniszczone z wszystkim innym".

[1] Dosłownie: "miliardy światów"
[2] Określenie "wszystkie inne" odnosi się do "całego wszechświata".


Kalpa (inaczej eon) to określenie czasu z kosmologii buddyjskiej (funkcjonuje również w hinduizmie). Gdyby (przykład samego Shaki) wziać górę wielkości Everestu i raz na 100 lat pocierać ją małym kawałkiem szmatki, cała góra zostanie starta zanim upłynie pojedyncza kalpa. Ogień kalpy to oczywiście jedno z określeń apokalipsy która ma nastąpić pod koniec czasów.