sobota, 10 sierpnia 2013

Bez tytułu VI

Miecz powoli przeglądał na oczy. Potrzebowałem tego. Po wszystkich spieprzonych sprawach, wszystkich schrzanionych związkach, kubłach wyrzutów sumienia, przepitych i przepalonych nocach czepiałem się każdego, nawet najmniejszego okrucha sukcesu. O życzliwość czy czułość dawno przestałem żebrać- były zbyt kapryśne, zbyt wiele w nich zależało od innych ludzi żebym mógł akceptować je bez poczucia pogardy wobec samego siebie. To, co mogłem osiągnąć przy użyciu własnych, kostropatych łap i kilku ocalałych z alkoholowych potopów szarych komórek wydawało mi się być pozbawione tego rodzaju fałszu. Uczciwe. Szczere. Moje.

Praca z grubymi kamieniami była właściwie ukończona i wreszcie można było powiedzieć coś konkretnego o stanie miecza. Skoro ciągle jeszcze tu siedzisz i słuchasz, to pewnie wiesz, że skazy- kizu- można z grubsza podzielić na dwie grupy. Te, które „tylko” szpecą, ale nie są w gruncie rzeczy groźne i te, które kiedyś dyskwalifikowały miecz jako narzędzie, a obecnie jako zabytek. Choroby śmiertelne. Biorąc pod uwagę to, jak bardzo zapuszczona była klinga w chwili kiedy ją kupiłem , fakt że żadna ze skaz nie okazała się być dość głęboką, żeby kwalifikować się do drugiej kategorii wydawał się być cudem.

Jak co dzień wylałem wodę, wypłukałem wszystkie miski i pojemniki na kamienie. Te, których nie planowałem używać dokładnie wymyłem, owinąłem folią spożywczą i zapakowałem do szafy. Do pozostałych nalałem świeżej wody, tym razem odpuszczając sobie dodawanie sody. Z biurka wyciągnąłem pudełko z kolekcją hazuyi i jizuyi- najdroższych kamieni jakich używa szlifierz. Kawałeczki wielkości paznokcia wkłada się pomiędzy palec i klingę i naciskając równomiernie przesuwa opuszkiem po ostrzu. Żeby kamień spełnił swoją rolę, jego twardość musi być dobrana do każdej klingi indywidualnie, przez co konieczne było posiadanie zestawu kilkunastu różnych odmian każdego z nich. Wszystkie bez wyjątku importowane z Japonni, żadnych zamienników. Jedne z Alp Japońskich, inne znad jeziora Biwa. Twarde, miękkie, żółtawe, szare, czarne, białawe... Przywożone przez znajomych, wymieniane jak znaczki, kupowane na e-bayu. Dla każdego „spoza” branży (czyli dla wszystkich moich rodaków poza może dziesięcioma)- dziecięcy zbiór brzydkich kamyków. Dla togishi- kolekcja warta tysiące dolarów. Wybrałem jeden z twardszych, przywieziony niedawno. Przebrałem się w czyste ciuchy. Powinny być białe, jak u kapłanów shinto, ale … nie wygłupiajmy się. W przeciwieństwie do Bartka nigdy nie byłem zwolennikiem odtwarzania wszystkich rytualnych cyrków, o ile oczywiście nie miały praktycznego uzasadnienia. Czystość ? Tak, jak najbardziej. Każde, nawet najdrobniejsze zanieczyszczenie, choćby ziarno piachu czy włos który jakimś cudem wpadł by pomiędzy kamień a szlifowaną powierzchnię mógł schrzanić rezultaty tygodni pracy. Siadanie twarzą w stronę okna skierowanego na północ ? Jasne. Takie światło najłatwiej wydobywa detale hartu. Modlitwy i rytualne obmywanie ? Bez jaj. Zamiast rytualnych kadzideł wystarczał kolejny „Mocny”, którego niedopałek trafiał później do podrdzewiałej puszki po sardynkach. Ofiarowana bóstwom sake ? Gdzieś w warsztacie stała flaszka pędzonej w chłodnicy samochodowej berbeluchy. Prywatna świątynia, jak mówił wieszcz: „na miarę naszych potrzeb i możliwości”. Po raz ostatni zaciagnąłem się dymem. Wydmuchnąłem go pod sufit. Odgasiłem peta o futrynę i wrzuciłem do klopa. Starannie umyłem ręce. Jedyna czystość na jaką było mnie obecnie stać.

Stół był w tym chlewie oazą ładu. Ani jednego pyłka. Żadnych klamotów. Klinga ułożona na czystej, białej bawełnie. Pojemnik do namaczania kamienia i drugi, większy, do płukania ostrza. Papierowe ręczniki. To wszystko. Podłożyłem kawałek kamienia pod palec wskazujący i zacząłem powoli pracować nad pierwszym, 5 centymetrowym, fragmentem. Stal najpierw zbielała, jak pokryta parą szyba na mrozie, a później z jednolitej, mlecznej bieli zaczęły wyłaniać się fale znaczące krawędź hamonu. Robota posuwała się do przodu w ślimaczym tempie. Dlaczego ? A próbowałeś kiedyś jeździć palcem po ostrzu brzytwy, cwaniaczku ? W każdym razie po czterech godzinach mozolnego chechłania, kiedy rezultaty były już zadowalające, a ból karku nie pozwalał na siedzenie nad tym żelastwem ani chwilę dłużej, wypłukałem ostrze, osuszyłem je dokładnie papierem i pokryłem ochronną warstwą olejku goździkowego. Pierwszy krok. Wycierając ręce w koszulkę podszedłem do miniwieży. W czasie pracy zwykle nie mogę słuchać muzyki- każda, choćby najmniejsza dezorientacja może skutkować utratą palca bądź, co gorsza, uszkodzeniem ostrza. Teraz mogłem sobie pozwolić na chwilę odpoczynku. Wcisnąłem „play” i poczłapałem po schodach do kuchni, zaparzyć herbatę. Za mną mnisi zaczęli deklamować poezję starojapońską, do wtóru sromowych dźwięków fletów. Earl gray się skończył. Zalałem jakieś starożytne resztki zwykłej czarnej. Dosypałem cukru. Oparłem się o blat szafki. Przez chwilę stałem tak, sącząc gorący syrop i dając ścierpniętym długotrwałym siedzeniem nogom odpocząć. W pewnej chwili bucząca z warsztatu wieża zaczyna przycinać. Nie ma się czemu dziwić- produkt firmy PanaSony dotrwał do czasów III RP cudem, a ilość kurzu który zbierał się na soczewce nijak nie pomagał.Głośniki przez chwilę piszczały, aż w końcu ucichły. Z kubkiem w ręku wróciłem do warsztatu. Podszedłem do sprzętu i przyjacielsko trąciłem go nogą. Nic. Czerwona diodka mignęła i zgasła. No trudno... odpoczywaj w pokoju.

Palec wskazujący piekł coraz bardziej. Nic dziwnego. Nie zaciąłem się co prawda, ale udało mi się zetrzeć skórę do żywego mięsa. Na białych ściankach kubka widać było czerwone krechy. Odstawiłem herbatę na bok i wetknąłem ubabrany krwią i starym kamieniem palec w usta. Poczułem znajomy, metaliczny smak. Za moimi plecami miniwieża powróciła na moment do życia. Mnisi wyrecytowali z głośników:

Takeki mono mo tsui ni horobinu. 
Hitoe ni kaze no mae no chiri ni onaji. 


Zakręciło mi się w głowie, świat stał się płaski i pociemniał. Oparłem się o ścianę żeby nie upaść. Nie wiem czemu pomyślałem o studni ze snów. Przez chwilę zamiast kojących głosów mnichów w mojej głowie rozbrzmiewały histeryczne wrzaski Zosi.

„Nooooociriiiiino.... onaaaaaaaaaaaaa....jiiii.”

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Bez tytułu V

„Ćwierkają wróbelki od samego rana „ … ano ćwierkają, ćwierkają i chuj by je strzelił, spać nie dają. Mieszkanie w „dzielnicy ogrodów” ma zaskakująco wiele minusów.

Leżałem w przepoconej, skotłowanej pościeli, gapiąc się w sufit i próbując ogarnąć myśli. Małe wróbelki- mały pikuś. O wiele gorsza od nich była świadomość nadciągającej wizyty kuzynostwa. Nie jestem osobą przesadnie towarzyską, ba- kilku znajomych w prywatnych rozmowach przyznało mi się do tego, że zazdroszczą mi mojej, pożal się boże, reputacji. „Bo ty to w dowolnym momencie imprezy możesz wstać, wyjść nie żegnając się i nikt się nie dziwi, nie obraża- wszyscy wiedzą że tak masz i koniec”. Wyobrażasz sobie ? Ano mam. Lata pracy i nieskończona ilość fochów „dobrze wychowanych” z towarzystwa. Niestety, w przypadku o wiele rzadszych spotkań rodzinnych tego rodzaju taktyka nie zawsze wypala. Tym razem nie wchodziła nawet w grę. Nie było takiej opcji. Ilonka i Krzyś- para idealna rodem z katechizmów i porannych programów telewizyjnych. Nie to, żeby nie znali mnie wystarczająco dobrze (koniec końców starsze z nich trzymałem na kolanach już w pierwszych tygodniach jego życia). Znali. Od najgorszej strony (quid pars magna fui). Po prostu ich wizja świata, pełnego radosnego ględzenia o pieluchach, kupkach, ząbkach, wierszykach i całej reszcie chłamu związanego z wychowywaniem potomstwa, nie obejmowała reakcji innej niż zachwyt . Na domiar złego są w tym wszystkim kompletnie niewinni, niepokalani refleksją i pozostający za jakimś cholernym polem siłowym, odbijającym wszelkie, najdrobniejsze nawet sugestie dotyczące zmiany tematu.

Tym razem zjawili się pięć minut przed czasem, co gorsza przywieźli ze sobą swoją pociechę. Dzieci i kotów nie cierpię z punktu. Mówiąc szczerze nigdy się z tym jakoś specjalnie nie kryłem, co mój imaginacyjny żulowaty anioł stróż ( morda kaprawa a oddech spirytusowy, gumiaki, waciak, koszulka odsłaniająca włochaty brzuch i migocząca nad beretem z antenką aureola) złośliwie wykorzystuje przeciwko mnie, sprawiając, że wszystkie, ale to dosłownie WSZYSTKIE stworzenia należące do jednego z wymienionych gatunków kleją się do mnie w stopniu wprost proporcjonalnym do własnej, posmarkanej i zasierścionej, obrzydliwości. Nazywało się toto Zosia i było tłustą, hałaśliwą pięciolatką. Stawiam paczkę fajek, że musi być ulubienicą wszystkich rozglamdzianych przedszkolanek do jakich tylko wyciągnie tłuste łapy. Widząc całą tą pastelową trójkę przed moimi drzwiami zamknąłem warsztat na kłódkę, wyplułem kiepa do kibla, wciągnąłem podarte bokserki na precjoza i z głębokim westchnieniem entuzjazmu poczłapałem przywitać się z gośćmi.

Usiedliśmy w kuchni. Ilona (tfu, „Ilonka” vel „Ilońcia”) udała że nie zauważa plam na gazecie pełniącej funkcję obrusa. Grzegorz udał że nie zauważa kolorowych ilustracji. Dziecko udało że jest grzeczne. Zaparzyłem im herbatę, usiadłem w nadprutym fotelu i zająłem się udawaniem że słucham, łypiąc od czasu do czasu na różowego tłuściocha w opadających z tłustej dupy białych, helankowych rajstopach. Kręciło się toto to tu, to tam, wyciągając z kątów najróżniejsze graty o których istnieniu sam zapomniałem i wprowadzając do całej wizyty interesujący element suspensu. Ilońcia z Krzysiem trajkotali o budowie nowego domu, kredycie, chrzcinach dziecka Marka, słowem- pełnili funkcję radia samochodowego. Czas leniwie przeciekał przez palce, herbata przez gardło. W sumie nie było tak źle...

Giiiiiiiiiiiiiiiiiiii !

Podskoczyliśmy wszyscy. Po wydaniu z siebie bojowego wrzasku młode wytarabaniło się tyłem z kąta, ciągnąc za sobą łup. Klapnęło na szarą już od kurzu dupę i powoli zaczęło obracać się w naszą stronę, przytrzymując jedną łapą przy twarzy tanią, kartonową maskę lisa, przywiezioną kiedyś przez Janka z Tokio. Drugie łapsko wyciągnęła w stronę sufitu, jak uczniak który koniecznie, ale to koniecznie chce być wezwany do odpowiedzi.

Giiiiiiiiiiiiiiiiioooooooo !!

Po pierwszym zaskoczeniu spokojnie osunąłem się w gąbkę fotela, uznając tego rodzaju fanaberie za w gruncie rzeczy jedną z mniej szkodliwych form aktywności do jakich zdolnych jest rozpuszczony bachor. Na masce nieprzesadnie mi zależało. Grześ wrócił do swojej tyrady, wpatrzona w niego Ilonka kiwała potakująco głową. Dziecko siedziało na środku pokoju, mamrocząc coś pod nosem. Po jakiejś minucie czy dwóch Ilona zaczęła przyglądać mu się z niepokojem i nerwowym gestem chwyciła szanownego mężulka za mankiet. Po trzech Grzegorz przestał rozwodzić się nad upadkiem poziomu łódzkich przedszkoli. Wszyscy patrzyliśmy na młodą, która trwała w swojej, było nie było niewygodnej pozie, mamrocząc coraz szybciej i coraz bardziej piskliwie. Ilona zerwała się z krzesła, przewracając przy tym szklankę z herbatą, w dwóch kaczych krokach podbiegła do córki i wzięła ją na ręce. Dzieciak nie wierzgał. Nie krzyczał. Zesztywniały w swoim katatonicznym transie wyglądał jak przenoszony, sklepowy manekin, aż do chwili, kiedy maska spadła mu z twarzy. Wtedy zaniósł się histerycznym rykiem od którego szyby zaczęły drżeć.

Nooooooooooooooooooooooo !!!!!!

W tym momencie do akcji ruszył Krzyś. Szybko wyciągnął do mnie swoją tłustą łapę w geście pożegnania, po czym zagarnął żonę i córkę, przepychając je w stronę drzwi, niezdarnie głaszcząc po plecach to jedną to drugą. W niecałą minutę pozostałem na pobojowisku sam, z głupią miną wpatrując się w powycierane w kurzu, chaotyczne znaki. Zza okna słyszałem jeszcze podniesione głosy obojga i wybijający nad nie, świdrujący uszy krzyk Zosi:

Nooooociriiiiino.... onaaaaaaaaaaaaa....

Opadłem na fotel. Bezmyślnie dokończyłem herbatę. Z podłogi gapiła się na mnie śmieszna, lisia morda.