piątek, 15 listopada 2013

Bez tytułu VII

Przez kilka kolejnych dni czułem się nieszczególnie. Dopadła mnie gorączka, katar, kaszel i wszelkie inne boleści. O szlifowaniu nie było mowy. Owinąłem się w kraciasty, czerwono- błękitny koc, postawiłem przy łóżku czajnik elektryczny, pudełko herbaty, cukier i baniak z wodą, przytargałem stertę książek i zabrałem się za chorowanie. Nie żadne tam bohaterszczyzny, „e, nic mi nie jest, przechodzę”. Nic z tych rzeczy. Solidne, męskie roztkliwianie się nad sobą, podparte bezpłatnym urlopem (zabawne, jakby freelancerom ktokolwiek oferował inne opcje) i potrzebą odetchnięcia od wszystkiego. Żadnych nietypowych snów. Żadnych dziwactw. Dobre, klasyczne chorowanie. Leżałem w betach, czując jak wraz z potem wypływa ze mnie cała chęć do robienia czegokolwiek. Co i rusz zasypiałem płytkim snem i budziłem się, po to tylko, żeby pociągnąć kilka łyków ciepławej lury, poprawić owijające mnie zwały materiału i zasnąć ponownie. Na poddaszu panował półmrok, miejscami tylko rozjaśniany tymi nielicznymi promieniami słońca, którym udało się przebić przez chroniącą szyby warstwę brudu, kurzu i zaschniętego ptasiego łajna. Na całe szczęście nie męczyły mnie żadne koszmary, płytki sen w który co i rusz zapadałem był znajomą, miękką ciemnością. Zabawa w piekło- niebo. Jasno. Ciemno. Jasno. Ciemno. Ciemno.... chyba pora się odlać.
Wygrzebanie się z mojego kokonu zajęło mi chwilę. Powoli stanąłem na nogi, powoli doczłapałem do drzwi łazienki i wcisnąłem przełącznik światła. Nic. Ciemno. Mogę z tym żyć. Rozkład sprzętów w tej budzie znałem na pamięć, a fakt że większość czasu spędziłem z zamkniętymi oczyma pomagał mi wychwycić choćby zarysy części z nich. Wyciągając przed siebie ręce szurałem w stronę muszli. Jak zwykle w takiej sytuacji z tyłu, za sobą usłyszałem przeraźliwe wycie. Telefon. Sądząc po sygnale- Kika.

Prawda, nie znasz. Kika to moja... jakby Ci to delikatnie... moja znajoma i równocześnie moja pierwsza, kompletnie schrzaniona, miłość. Znamy się jeszcze z szczenięcych lat, razem chodziliśmy na zajęcia z rysunku, mające przygotować nas do przyszłych studiów na ASP. Po trwającym, jak mi się wówczas wydawało, całe wieki (w rzeczywistości coś koło 4 miesięcy) i dość burzliwym romansie rozstaliśmy się w atmosferze … a zresztą, co ja Ci będę pieprzył, wystraszony uczuciem po prostu uciekłem od niej, bąkając jakieś żałosne usprawiedliwienia. Spotkałem ją kilka lat później przy okazji wystawy. Byłem wtedy wystarczająco dorosły żeby pozować na pełnego dystansu do siebie i świata cynika, co znakomicie ułatwiło nam rozmowę. Pozwoliłem sobie na komfort szczerości i krok po kroku opowiedziałem jej dlaczego kiedyś skończyło się tak a nie inaczej. Rany tak czy tak były już pozabliźniane, a moja prawdomówność (wyjątkowo skuteczna poza) w jakiś sposób pozwoliła jej nabrać do mnie nowej sympatii. W rezultacie zostaliśmy najpierw znajomymi a potem kochankami. Wróć, to zbyt poważne określenie. Nie było pomiędzy nami uczucia. Po prostu, jak się okazało, mimo że działaliśmy niezależnie od siebie, oboje w bardzo podobny sposób spieprzyliśmy swoje szanse na stabilne i spokojne pożycie ze stałymi partnerami, a że znaliśmy się ze starych czasów, mieliśmy do siebie dość zaufania, żeby w ograniczonym zakresie pozwalać sobie na grzebanie we własnych intymnościach. Zwykle kiedy przyjeżdżała do miasta dzwoniła, rzucając krótkie „Jestem”. Odpowiedzią było zwykle „Przyjeżdżaj” lub- o wiele rzadziej „Nie mam czasu”. To wszystko. Bez uzasadnień, bez tłumaczeń. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Nie do tego służyła ta znajomość.

Z gaciami przy kolanach spróbowałem kłusować w stronę wyraźnie widocznego światełka telefonu. Wypisz wymaluj- wyścigi w workach, wersja dla dorosłych. Ledwie dopadłem komórki- światełko zgasło. Rozłączyła się. No nic. Memory. Find. Siara. I wszystko jasne.

Bip

bip

bip.

- Jestem, nie zdążyłem odebrać, przepraszam- prawie widziałem jak unosi kącik ust w tym swoim uśmieszku, mówiącym „tak.... mhm... jak już próbujesz czarować to chociaż postaraj się bardziej”.
- Nie szkodzi. Jestem w księgarni, mam jeszcze parę spraw do załatwienia w galerii, ale wieczór mam wolny. Przyjechać ?
- Ja... jasne, tylko wiesz, choruję. Jesteś pewna że chcesz mnie oglądać w tym stanie ?

Bip

bip

Rozłączyła się. Cała Kika. Zawsze działająca pod wpływem impulsów. Zawsze nieprzewidywalna i zawsze stawiająca na swoim. Dla własnego bezpieczeństwa założyłem, że tym razem jednak przyjedzie- koniec końców od naszego ostatniego spotkania minął jakiś miesiąc, a jak znałem jej zwyczaje to do wegetarianizmu mogła przymusić ledwie jedną ze swoich dziurek. Podniosłem głowę, próbując spojrzeć na otoczenie jej oczyma. Nie... to nie jest gniazdko miłości. Nawet ja na moje, nieprzesadnie wysokie, standardy, poddasze przedstawiało dość żałosny obraz. Cały pokój wypełniony był kwaśnawym odorem potu, wzmocnionym delikatną nutą aromatu trzydniowych skarpet, z delikatnym kontrapunktem przetrawionej fasolki po bretońsku (6.99 za słoik, wystarczy podgrzać w mikrofali). Logiczną konstatacją było: trzeba posprzątać, umyć się , a może i wykąpać.

Przyjechała dopiero wieczorem, wnosząc ze sobą elektryczny zapach świeżego powietrza i zapach nieprzyzwoicie drogich perfum. Stanęła w przedpokoju, jakby zastanawiając się gdzie położyć torebkę. Znając ceny jej torebek jakoś nie dziwiłem się rozterce. Koniec końców powiesiła to drogocenne cudo na haczyku, na którym zwykle wisiały ścierki do naczyń i nie zaszczycając mnie nawet słowem przedefilowała w głąb mojej domeny. Pomimo porządków całość wyglądała jak praca współzawodnicząca ze stajnią Augiasza w konkursie na dzieło syfiarza wszech czasów. Kika, w swoim idealnie skrojonym kostiumie, z nieodłącznym ironicznym uśmieszkiem bardziej pasowałaby do Holliday Inn czy innego Mariotta (stare, dobre czasy) niż do jednej z gorszych ruin w jednej z gorszych dzielnic jednego z gorszych miast wcale nienajlepszego z krajów. Mimo to- była tu. Kobieta wycięta z żurnala w pomieszczeniu wyciętym z koszmaru. Powoli weszła po schodach na górę, demonstracyjnie prezentując rezultaty niezliczonych przysiadów i hopsasów którymi codziennie się katowała. Moja gorączka jakby zelżała... a może po prostu krew zaczęła lepiej krążyć ? Poszedłem za nią.

Zatrzymała się zaraz za moim barłogiem. Stała odwrócona do mnie tyłem, twarzą do okna.

- Chcesz może herba...

Jeb. Kłująca ciemność. No tak... sam ją uczyłem jak uderzać. Oślepiony i oszołomiony zrobiłem pół kroku w tył. Szczęka pulsowała bólem. Zanim zdążyłem pomyśleć o jakiejkolwiek reakcji poczułem jej palce wpychające się pomiędzy moje wargi. Zdecydowanie nie była w nastroju na konwenanse. Skoro tak... czemu nie, koniec końców obie strony mogą grać w tę grę. Spróbujmy zwolnić, zyskać na czasie. Lewą ręką delikatnie przytrzymałem jej przegub, delikatnie przesuwając językiem po wierzchu dłoni. Nie za mocno. Lizać jak krowa może każdy głupek, sęk w tym, żeby stopniować napięcie, na początku tak naprawdę nie dotykać ciała. Francuzi nazywali to pieszczotą pajęczych nóg- drażnienie nawet nie samej skóry, co pokrywającego ją meszku. Na strunie zbyt luźnej nie da się grać, to samo dotyczy napiętej zbyt mocno.

Widziałem jak lekko przygryza wargę. Zsuwające się w dół powieki... Otóż błąd moja bardzo droga. Wielki, jebany błąd. Nie zauważyła ruchu bioder. Nie zdążyła się uchylić, trzaśnięta w policzek okręciła się wokół własnej osi i upadła do przyklęku. Obszedłem ją powoli, masując stłuczoną dłoń. Klęczała na brudnej podłodze, pochylona w przód. Włosy zakrywały jej twarz. Wąska spódniczka podjechała do połowy uda. Stanąłem krok przed nią. Ukucnąłem ostrożnie, jak przed zranionym, ale ciągle groźnym zwierzęciem, tak, żeby nasze twarze znalazły się na podobnym poziomie. Nie reagowała. Wysunąłem rękę, odgarnąłem niesforny kosmyk opadających jej na oczy włosów. Przytuliła policzek do mojej dłoni, uniosła na mnie wzrok:

- Na co, kurwa, czekasz ?

Zdziwiony ? No tak... zbyt rzadko rozmawiam z ludźmi, zbyt często sam z sobą i przez to zapominam że nie wszyscy zachowują się w ten sposób. Nie wiem czy jest w ogóle sens tłumaczyć- to jedna z tych rzeczy, które są jak pływanie czy umiejętność jazdy na rowerze. Jeśli wiesz o co chodzi- nie potrzebujesz wyjaśnień, jeśli nie wiesz- żadne wyjaśnienia ci nie pomogą. W każdym razie to, co działo się wtedy było dla każdego z nas o wiele bardziej intymne, niż wszystkie maślane buziaczki i tkliwe pitulenia.

Wszedłem w nią gwałtownie, zagryzając wargi żeby nie krzyknąć z bólu. W ustach czułem metaliczny smak krwi. Pod żebrami wybuchł granat. Świat zwolnił, ucichł... a potem wszystko zniknęło. Została tylko zimna czerń.

Błysk ostrego, zimowego światła. Leżałem w zimnym błocie. W polu widzenia miałem drewniane słupy bramy, kępę suchych traw. Wszystko widziane z pozycji leżącego na boku, z jednym okiem przyciśniętym do ziemi. Nie mogłem się poruszać. Nie, nie tak że nie mogłem zmienić pozycji. Nie mogłem nawet zwinąć się w kulkę żeby zachować tę resztkę ciepła, która gdzieś tam we mnie krążyła. Żaden mięsień mojego ciała nie reagował. Tylko paraliżujące zimno, przed którym nie było żadnej ucieczki. Nic. Żadnej reakcji. Po chwili przed moimi oczyma przesunęły się kompletnie absurdalne w tej scenerii, lakierowane wściekle jaskrawą czerwienią koturny geta. Poczułem, jak moje sztywne ciało obraca się, jak stawiany do pionu słup. Przede mną stała dziewczynka. Mały smark, może ośmio- , może dziesięciolatka. Cholera wie, nie umiem oceniać wieku nawet europejskich dzieci, a to była Azjatka. Ba, Japonka, jak w mordę, jak skur...iera wycięta. W środku jakiejś cholernej piździawy, bóg wie gdzie i czort wie skąd. Białe kimono. Czerwony pas obi. Czerwone koturny. Pyzata buzia z zaczerwienionymi od mrozu policzkami i malowniczo usmarkanym, perkatym nosem. Zsunięta na tył głowy maska. Jakaś torba czy worek leżący przy nogach. Stało toto jakieś dwa- trzy metry przede mną, wpatrując się z cielęcym zachwytem, który budził we mnie najgorsze instynkty. Gdybym miał jakąkolwiek możliwość ruchu, z miejsca wywaliłbym jęzor, żeby odstraszyć paskudę ale... ciągle nic nie mogłem zrobić. Byłem jak przenośna kamera na statywie. Bardzo zmarznięta przenośna kamera. Mogłem rejestrować co się ze mną dzieje, ale nie miałem najmniejszego wpływu na cokolwiek, nawet zmiana pola widzenia była niemożliwa. Po chwili szczerzenia się, cielątko pogrzebało pod pasem, wyciągnęło spod niego kadzidełko. Zapaliło je i postawiło przede mną, po czym zaczęło giąć się w pokłonach. Jeden, drugi, klaśnięcie w dłonie. Uśmiech kretynki. Wyprost. Zapach pachouli.

Co jest grane ? Co tu, do kurwy nędzy, jest grane ? Ja rozumiem- kobieta ma między udami bramę do raju. Jadeitowe wrota, highway to fucking heaven, co kto woli, ale to miejsce, to cholerne, pierdolone zadupie nie jest żadnym niebem. Na dodatek co niby robi ten mały troll ?

Troll jakby wiedział co jest grane wyszczerzył się jeszcze bardziej, dając mi poglądową lekcję tego, jak krzywe mogą być zęby młodocianej Azjatki, po czym zaczął grzebać w leżącym do tej pory na ziemi tobołku. Chwilę później wyprostowała się. W ręku trzymała stary, zardzewiały nóż czy bagnet. Cholera wie tak naprawdę, nie widziałem dokładnie, w każdym razie główną cechą charakterystyczną tego „czegoś” były złogi rdzy i stan „daleko-poza-nadzieją-na-ratunek”. Mina zmieniła się na uroczyście przejętą, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu że mam do czynienia z kretynką. Obsesyjna powaga skupionego na swoim zadaniu matołka. Zsunęła na twarz maskę. Oczywiście biało- czerwoną, niemożliwą do pomylenia z żadnym innym wzorem na świecie maskę lisa. Uklękła. Pochyliła się i w obu dłoniach uniosła nad pochyloną głowę trupa sztyletu, w geście ofiarowania. Usłyszałem cichy, szybki szept:

- Pełni szacunku wielbimy wielkiego boga dwu pałaców w Ise, Inari o kami, i bogów przyległych świątyń i podległych im pałaców i Sohodo no kami, którego pokornie zapraszam do przybytku ustawionego na tym boskim ołtarzu i któremu dzień po dniu ofiarujemy nasze modlitwy. Z pokorą prosimy, by zechcieli naprawić niezawinione błędy, które popełniliśmy i pobłogosławić nas i obdarzyć łaskami, którymi dysponują w takiej obfitości, byśmy podążali za ich boskim przykładem, wypełniając dobre uczynki na naszej Drodze.

Zimno zaczęło przemieniać się w żar, rozchodzący się od serca na całe ciało. Obraz zniknął jakby ktoś wyłączył telewizor. Zapadłem w ciemność. Po chwili usłyszałem narastający dźwięk syreny. Czyjś płacz. Przed oczyma mignęło mi biało- zielone wnętrze karetki. Dwie, nieprzesadnie urodziwe gęby pochylające się nade mną. Zbliżającą się do twarzy maskę tlenową. Znowu ciemność.

Cisza.

Spokój.