poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Bez tytułu V

„Ćwierkają wróbelki od samego rana „ … ano ćwierkają, ćwierkają i chuj by je strzelił, spać nie dają. Mieszkanie w „dzielnicy ogrodów” ma zaskakująco wiele minusów.

Leżałem w przepoconej, skotłowanej pościeli, gapiąc się w sufit i próbując ogarnąć myśli. Małe wróbelki- mały pikuś. O wiele gorsza od nich była świadomość nadciągającej wizyty kuzynostwa. Nie jestem osobą przesadnie towarzyską, ba- kilku znajomych w prywatnych rozmowach przyznało mi się do tego, że zazdroszczą mi mojej, pożal się boże, reputacji. „Bo ty to w dowolnym momencie imprezy możesz wstać, wyjść nie żegnając się i nikt się nie dziwi, nie obraża- wszyscy wiedzą że tak masz i koniec”. Wyobrażasz sobie ? Ano mam. Lata pracy i nieskończona ilość fochów „dobrze wychowanych” z towarzystwa. Niestety, w przypadku o wiele rzadszych spotkań rodzinnych tego rodzaju taktyka nie zawsze wypala. Tym razem nie wchodziła nawet w grę. Nie było takiej opcji. Ilonka i Krzyś- para idealna rodem z katechizmów i porannych programów telewizyjnych. Nie to, żeby nie znali mnie wystarczająco dobrze (koniec końców starsze z nich trzymałem na kolanach już w pierwszych tygodniach jego życia). Znali. Od najgorszej strony (quid pars magna fui). Po prostu ich wizja świata, pełnego radosnego ględzenia o pieluchach, kupkach, ząbkach, wierszykach i całej reszcie chłamu związanego z wychowywaniem potomstwa, nie obejmowała reakcji innej niż zachwyt . Na domiar złego są w tym wszystkim kompletnie niewinni, niepokalani refleksją i pozostający za jakimś cholernym polem siłowym, odbijającym wszelkie, najdrobniejsze nawet sugestie dotyczące zmiany tematu.

Tym razem zjawili się pięć minut przed czasem, co gorsza przywieźli ze sobą swoją pociechę. Dzieci i kotów nie cierpię z punktu. Mówiąc szczerze nigdy się z tym jakoś specjalnie nie kryłem, co mój imaginacyjny żulowaty anioł stróż ( morda kaprawa a oddech spirytusowy, gumiaki, waciak, koszulka odsłaniająca włochaty brzuch i migocząca nad beretem z antenką aureola) złośliwie wykorzystuje przeciwko mnie, sprawiając, że wszystkie, ale to dosłownie WSZYSTKIE stworzenia należące do jednego z wymienionych gatunków kleją się do mnie w stopniu wprost proporcjonalnym do własnej, posmarkanej i zasierścionej, obrzydliwości. Nazywało się toto Zosia i było tłustą, hałaśliwą pięciolatką. Stawiam paczkę fajek, że musi być ulubienicą wszystkich rozglamdzianych przedszkolanek do jakich tylko wyciągnie tłuste łapy. Widząc całą tą pastelową trójkę przed moimi drzwiami zamknąłem warsztat na kłódkę, wyplułem kiepa do kibla, wciągnąłem podarte bokserki na precjoza i z głębokim westchnieniem entuzjazmu poczłapałem przywitać się z gośćmi.

Usiedliśmy w kuchni. Ilona (tfu, „Ilonka” vel „Ilońcia”) udała że nie zauważa plam na gazecie pełniącej funkcję obrusa. Grzegorz udał że nie zauważa kolorowych ilustracji. Dziecko udało że jest grzeczne. Zaparzyłem im herbatę, usiadłem w nadprutym fotelu i zająłem się udawaniem że słucham, łypiąc od czasu do czasu na różowego tłuściocha w opadających z tłustej dupy białych, helankowych rajstopach. Kręciło się toto to tu, to tam, wyciągając z kątów najróżniejsze graty o których istnieniu sam zapomniałem i wprowadzając do całej wizyty interesujący element suspensu. Ilońcia z Krzysiem trajkotali o budowie nowego domu, kredycie, chrzcinach dziecka Marka, słowem- pełnili funkcję radia samochodowego. Czas leniwie przeciekał przez palce, herbata przez gardło. W sumie nie było tak źle...

Giiiiiiiiiiiiiiiiiiii !

Podskoczyliśmy wszyscy. Po wydaniu z siebie bojowego wrzasku młode wytarabaniło się tyłem z kąta, ciągnąc za sobą łup. Klapnęło na szarą już od kurzu dupę i powoli zaczęło obracać się w naszą stronę, przytrzymując jedną łapą przy twarzy tanią, kartonową maskę lisa, przywiezioną kiedyś przez Janka z Tokio. Drugie łapsko wyciągnęła w stronę sufitu, jak uczniak który koniecznie, ale to koniecznie chce być wezwany do odpowiedzi.

Giiiiiiiiiiiiiiiiioooooooo !!

Po pierwszym zaskoczeniu spokojnie osunąłem się w gąbkę fotela, uznając tego rodzaju fanaberie za w gruncie rzeczy jedną z mniej szkodliwych form aktywności do jakich zdolnych jest rozpuszczony bachor. Na masce nieprzesadnie mi zależało. Grześ wrócił do swojej tyrady, wpatrzona w niego Ilonka kiwała potakująco głową. Dziecko siedziało na środku pokoju, mamrocząc coś pod nosem. Po jakiejś minucie czy dwóch Ilona zaczęła przyglądać mu się z niepokojem i nerwowym gestem chwyciła szanownego mężulka za mankiet. Po trzech Grzegorz przestał rozwodzić się nad upadkiem poziomu łódzkich przedszkoli. Wszyscy patrzyliśmy na młodą, która trwała w swojej, było nie było niewygodnej pozie, mamrocząc coraz szybciej i coraz bardziej piskliwie. Ilona zerwała się z krzesła, przewracając przy tym szklankę z herbatą, w dwóch kaczych krokach podbiegła do córki i wzięła ją na ręce. Dzieciak nie wierzgał. Nie krzyczał. Zesztywniały w swoim katatonicznym transie wyglądał jak przenoszony, sklepowy manekin, aż do chwili, kiedy maska spadła mu z twarzy. Wtedy zaniósł się histerycznym rykiem od którego szyby zaczęły drżeć.

Nooooooooooooooooooooooo !!!!!!

W tym momencie do akcji ruszył Krzyś. Szybko wyciągnął do mnie swoją tłustą łapę w geście pożegnania, po czym zagarnął żonę i córkę, przepychając je w stronę drzwi, niezdarnie głaszcząc po plecach to jedną to drugą. W niecałą minutę pozostałem na pobojowisku sam, z głupią miną wpatrując się w powycierane w kurzu, chaotyczne znaki. Zza okna słyszałem jeszcze podniesione głosy obojga i wybijający nad nie, świdrujący uszy krzyk Zosi:

Nooooociriiiiino.... onaaaaaaaaaaaaa....

Opadłem na fotel. Bezmyślnie dokończyłem herbatę. Z podłogi gapiła się na mnie śmieszna, lisia morda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz