niedziela, 27 listopada 2011

Repetitio est mater...

Pisząc o rzeźbie Mikaeri Amidy ledwo wspomniałem o amidyzmie, nie wyjaśniając na dobrą sprawę dlaczego akurat ten odłam buddyzmu miałby być postrzegany jako godny wzmianki konkurent dla- chociażby- chrześcijaństwa czy islamu. Pora chyba nadrobić braki i zjeść tę żabę (swoją drogą zabawne że Amerykanie w tego rodzaju sytuacji mówią o jedzeniu wrony). Przy okazji zdarzy mi się zapewne mówić o rzeczach oczywistych, za co z góry przepraszam.

Buddyzm dotarł do Japonii już w okresie Nara za pośrednictwem Korei i Chin. Kroniki z dużym zaangażowaniem opisują cuda do jakich miało dochodzić w związku z pojawieniem się posągu buddy i dość naturalnym oporem części arystokracji przeciwko nowym ideom. W rzeczywistości opór związany był nie tyle z religią czy ideologią, co z walkami dworskich koterii, jako że z trzech wielkich rodów które zmonopolizowały dostęp do wysokich urzędów nową religię promował ledwie jeden. Koniec końców ród Soga i nowa ideologia zwyciężyły o tyle, że buddyzm zyskał stałe miejsce na dworze cesarskim. Gdyby przyjrzeć się jednak temu zwycięstwu było ono o wiele bardziej pozorne niż choćby chrzest Polski. Ot- nominowano kapłanów sześciu sekt, zwanych później „sześcioma skarbami z Nara”, którzy mieli modlić się za pomyślność rządów cesarskich, pokój i dostatek. Biorąc pod uwagę to, jak obfity był panteon shinto, trudno uznać tego rodzaju „podbój” za znaczący, ale fakt pozostaje faktem- drzwi zostały uchylone. W okresie Heian do wcześniejszych odłamów dołączyły dwa nowe, ezoteryczne szkoły Tendai i Shingon. Obie zawierały bardzo ciekawe koncepcje i wpłynęły tak na umysłowość, jak i historię Japonii w stopniu co najmniej równie silnym co nieco mitologizowany Zen, ale ich wpływ na niepiśmienne masy był bardzo ograniczony z racji dużej złożoności doktryny.



Chińskie malowidło ścienne przedstawiające Gokuraku- Czystą Ziemię buddy Amidy. Dobrze widać bardzo charakterystyczne drzewa spełniające życzenia, przystrojone trochę jak bożonarodzeniowe choinki w supermarketach. Dynastia Ming, około połowy XV wieku. Zbiory Muzeum Sztuki w Birmingham

Znaczącą zmianą było dopiero pojawienie się amidyzmu w postaci tzw. sekty Czystej Ziemi. Dotarł on do Japonii dość wcześnie- już w X wieku mnich Genshin „nawrócił” Michinage no Fujiwara, ale jej rozprzestrzenianie się trwało dość długo- status osobnej szkoły znanej pod nazwą Jodo Shu uzyskała dopiero w XIV wieku. Ujmując jej nauki w największym skrócie oferowała ona stosunkowo prostą drogą do zbawienia. Opierając się na trzech sutrach (krótszej sutrze Sukhavativyuha, dłuższej sutrze Sukavativyuha i sutrze Amitayurdhyana) opisujących leżącą na zachodzie Czystą Krainę czy, używając europeizmu, Raj buddy Amidy nazywany pierwotnie Sukhāvatī a w buddyzmie japońskim określanego nazwami Gokuraku bądź Anraku. Sekta uznawała recytowanie imienia Amidy za jedną z metod medytacji których ostatecznym celem miało być utożsamienie się z nim i przez to odkrycie natury buddy w sobie, osiągnięcie oświecenia. W praktyce już następcy Genshina uprościli zasady i rozpowszechniło się przekonanie o zbawczej mocy, jaką miało mieć choćby jednokrotne szczere i żarliwe wezwanie imienia Amidy- wspomniane wcześniej nembutsu. Honen (1133-1212) twierdził wręcz że wszelkie medytacje i/lub rozważania nad sensem nembutsu są nie tylko zbędne ale i szkodliwe- tym co się liczy jest nieustanna nabożna recytacja. Jak pisał (cytując zresztą chińskiego teologa):

„Jedyne co rób to z całego serca powtarzaj imię Amidy . Czy to chodząc czy stojąc, siedząc czy leżąc, nigdy nie przerywaj tej praktyki choćby na moment. To właśnie ona niezawodnie prowadzi do zbawienia...”

Biorąc pod uwagę klarowność doktryny trudno się dziwić popularności tych nauk wśród ludzi, których nie pociągały skomplikowane konstrukcje teologiczne czy, równie złożone, ezoteryczne rytuały. Dołączmy do tego całą ikonografię pokazującą krainę z drzewami spełniającymi życzenia, Amidę zstępującego w asyście dwu bodhisatwów (Seishi i Kannon) by przyjąć duszę wiernego wyznawcy, relikwiami pozostałymi po kremacjach tych, którym miało się udać (znakiem "udanego przejścia" miało być odnalezienie w prochach tzw. sarira- kulistych, krystalicznych tworów, nieco podobnych do perły zarówno jeśli chodzi o wygląd, jak i skład chemiczny) i będziemy mieć obraz religii mesjanistycznej i misyjnej, z prostym i łatwym do zapamiętania zestawem praktyk, nieprzesadnie rygorystyczną i wystarczająco „plastyczną” żeby poddawać się różnym wymogom życia.

nembutsunembutsunembutsu....

sobota, 26 listopada 2011

Czarną ma skórę ten nasz koleżka

Zdarzyło mi się ostatnio w czasie dyskusji na temat sztuki japońskiej usłyszeć o wartościach estetycznych typowych dla niej en masse. Twierdzenie zostało prowizorycznie podparte rzuceniem terminu „mono no aware” i zdrową dozą nabzdyczenia, co dodało całej sytuacji wyjątkowo ujmującego kolorytu, natomiast dla mnie stało się przyczynkiem do zastanowienia się nad tym, w jakim stopniu obraz sztuki japońskiej został zdominowany przez jej najbardziej rozpowszechnioną i- co tu dużo ukrywać- plebejską edycję, czyli pop-kulturę epoki Edo.

Ot- prosty myślowy eksperyment: pytanie z dziedziny „malarstwo japońskie”. Jakieś nazwiska? Zwykle w odpowiedzi na tak rzucone pytanie można usłyszeć o Hokusai, Kuniyoshi, Utamaro, Moronobu (no dobrze, „zwykle” w tym przypadku oznacza drugie miejsce, zaraz po otwierającym stawkę „sp..laj”). Mówiąc krótko: artyści owszem wybitni, czasem nawet malarze, ale ludzie, którzy współcześnie cieszą się popularnością nie dzięki malarstwu, a drzeworytowi. Ich prace tuszem, malarstwo w monochromatycznym stylu suibokuga sumi-e czy w o wiele bardziej dekoracyjnym stylu wielkiej szkoły Kano pozostają na dobrą sprawę nieznane, podczas gdy „Wielka fala” czy ośmiornice dopieszczające poławiaczkę awabi uznawane są za reprezentatywne przykłady sztuki japońskiej. Gest malarski, wyjątkowo znaczący w całej sztuce azjatyckiej, ze świetnymi przykładami autoportretów malowanych palcami maczanymi wprost w tuszu czy całym stylem hatsuboku („rozchlapanego tuszu”), nie istnieje w świadomości powszechnej, chyba że dotyczy kaligrafii.



Sushi i ukiyo-e. Japońska klasyka w wykonaniu- jakże by inaczej- Hiroshige.

Zostawmy zresztą malarstwo, unikając tym samym zarzutu o hołdowanie wypaczonym gustom zadeklarowanych onanistów czy innych- za przeproszeniem- inteligentów i sięgnijmy nieco szerzej. Kultura dawnej Japonii ? Gejsze, sushi, yakuza, samuraje, kimono, wachlarze, papierowe parasolki. Coś z jazdy obowiązkowej pewnie pominąłem, ale chętnym a upierdliwym polecam wklepanie w ramach eksperymentu „kultura Japonii” w google i zerknięcie na to, jakie obrazki wypluje wyszukiwarka zanim w wyniku scrollowania dojdziemy do tego, do czego dochodzi się w necie przy zadaniu dowolnego pytania, o ile oczywiście człowiekowi palce się wcześniej nie zmęczą. Znowu obraz głównie XVII wieczny, bo to i gejsze w swej kobiecej wersji pojawiły się na scenie dopiero w tym czasie i yakuza (jako zorganizowane grupy „dzielnych z gminu” czy- jak wolą inni- sformalizowane organizacje przestępcze) na dobrą sprawę nie istnieli poza środowiskiem wielkomiejskim. Kimono owszem, ma dość imponującą bo sięgającą jeszcze V wieku genealogię, ale to które uważa się za „ikoniczne”, czyli takie które „zwykły” europejczyk pokaże paluchem spytany o to, jak wygląda prawdziwe kimono to wzór który- ponownie, ukształtował się na ulicach Yoshiwary nie dalej niż tych 300 lat temu. Sushi ? Tu podobnie można grzebać bardzo głęboko, jako że wywodzi się ono z dawnych sposobów konserwowania ryb przy pomocy kwasów powstałych w wyniku fermentacji ryżu, ale ponownie- forma małych, szybkich przekąsek, związana jest z kuchniami ulicznymi Edo i sprzedawcami służącymi „czymś na ząb” publiczności w teatrach kabuki. Samuraje ? Tak, to kasta która powstała wcześniej, ale obraz faceta z dwoma mieczami, kierującego się niemal mitycznym kodeksem nie dość, że ma podstawy w regulacjach prawnych reżimu Tokugawów, to jeszcze w jego tworzeniu i popularyzacji paluchy maczali filmowcy zajmujący się gatunkiem chambara. Kojarzy ktoś samuraja bez miecza ? Słynnych siedem włóczni z Shizugatake ? No właśnie...



Afro Samurai. Jakoś tak... pasował mi do tego posta, a że ostatnio wygrzebałem całą serię, pomyślałem że nieładnie byłoby zostawić tą perełkę na boku. Bardzo zgrabna, satysfakcjonująco krwawa i nie do końca głupia, pięcioodcinkowa historyjka. Na dobitkę w anglojęzycznej wersji główny bohater mówi głosem S.L. Jacksona. Czego chcieć więcej ?

Wygląda na to, że po ponad 400 latach od nawiązania kontaktów pomiędzy obiema cywilizacjami, pomimo licznych błogosławieństw jak internet czy Martyna Wojciechowska, nasz obraz dawnej Japonii pozostaje takim, jakim go nam namalowali go nam jej europejscy „odkrywcy”. Biorąc pod uwagę, że w Afryce ciągle mieszka murzynek Bambo, to i tak nie najgorzej.

wtorek, 15 listopada 2011

Komu odbija pędzel

Dlaczego kitki, czy może raczej należałoby powiedzieć „pędzelki” cieszyły się w Japonii tak wielką popularnością ? Trudno powiedzieć. Wiadomo że fryzury z tego rodzaju ozdobą popularne były wśród wszystkich bez wyjątku warstw społecznych przez ponad tysiąc lat. Zaczęło się- oczywiście- w epoce Heian. Początkowo włosy układano na wzór chiński, jednak dość szybko doszło do powstania wariantów lokalnych.

Pierwszym, bardzo charakterystycznym, było pojawienie się sakayaki czyli łysinki, bardzo podobnej do tego co wielu panów dostaje w prezencie od natury bez jakichkolwiek wysiłków ze swojej strony. Według części badaczy miała ona znaczenie funkcjonalne- sprawiała że noszenie hełmu stawało się o wiele wygodniejsze- co wskazuje również na moment w którym nowo powstała warstwa jaką byli samurajowie- w opinii dworu w najlepszym razie grubo ciosani prostacy od mokrej roboty- zaczęła mieć znaczenie nie tylko polityczne, ale i kulturotwórcze. Co ciekawe tego, kto miał prawo nosić taką bądź inną fryzurę nie regulowały żadne ogólne ustalenia, znamy jedynie przykłady zaleceń z „kodeksów domowych”- zbiorów zaleceń które miały obowiązywać w ramach pojedynczych rodów. Jak by nie było już we wczesnej epoce Edo noszenie sakayaki (czy, używając innej nazwy, tsukishiro) nie było już w żaden sposób związane z funkcjami użytkowymi, pozostając kwestią osobistego wyboru. Powstały różnorodne wariacje jak yaro-mage, han-atama czy nakazori. Skoro już jesteśmy przy łysince: jednym z obowiązków samuraja (czyli mężczyzny z klasy bushi pozostającego na służbie) było przestrzeganie higieny i dbanie o wygląd. W czasie burzliwych przemian Meji Ishin wielu buntowników obnosiło się z zaniedbaną czy wręcz kompletnie zarośniętą sakayaki, swoim wyglądem głosząc wszem i wobec „jestem zajętym walką o przywrócenie władzy cesarzowi i wyrzucenie zamorskich diabłów, mam gdzieś takie pierdoły jak dbanie o włosy”. Swoją drogą to dość zabawne jak często zwykłe syfiarstwo próbuje się szminkować różnorakimi ideologiami.




Jak w każdej kulturze świata również i w Japonii epoki Edo moraliści bili w dzwony i bębny, wskazując na ekscentryczne fryzury jako oznakę upadku i rychłej zagłady ludzkości. Jednym z przykładów tego jak wyobrażano sobie szczyty ekstrawagancji jest niezbyt wysokich lotów ilustracja do książki Koikawy Harumachieho z 1781 (według innych 1783) roku, pokazująca dwóch utracjuszy w drodze do Yoshiwary. Oprócz innych ekstrawagancji mamy tu monstrualnych rozmiarów futatsu- yori.

Drugim z elementów fryzury był warkoczyk czy może kitka- mage. Zaimportowana z Chin jako nieodłączny element stroju dworzanina, początkowo wyglądała trochę jak kozacki osełedec i, podobnie jak sakayaki, miała znaczenie czysto praktyczne, pozwalając na pewniejsze umocowanie hełmu do głowy (warkoczyk bądź kitkę przewlekano przez otwór znajdujący się na szczycie kopuły). Z czasem wykształciło się całe mnóstwo odmian. Chasen- gami polegający na takim obwiązaniu kitki, że powstawał pędzelek, trochę podobny do miotełki służącej do spieniania herbaty. Mitsu- ori w którym naoliwione włosy zbierano razem i dwukrotnie składano, najpierw w przód a później na tył głowy czy jego uproszczona wersja, futatsu -yori (tylko jedno złożenie, w przód), wreszcie oichio czyli „liść ginko”- styl chonmage charakterystyczny dla zawodników sumo a polegający na rozłożeniu końcówki mage w wachlarz.

poniedziałek, 31 października 2011

Nie oglądaj się za siebie

Część historyków piszących o Japonii z lubością rozwodzi się o kluczowej roli jaką miała mieć dla sukcesów chrześcijaństwa na wyspie obecność elementów soterycznych, rzekomo nieobecnych w ramach kultów obecnych na niej przed przybyciem misjonarzy ze starego kontynentu. Motyw Mikaeri Amidy- Amidy oglądającego się wstecz- jest jednym z lepszych dowodów tego, jak bardzo dęta jest ta teoryjka.

Jego powstanie wyjaśnia- jak zawsze w przypadku świętych wizerunków- legenda. W XI wieku (dokładnie w roku 1082) w klasztorze Zenrin-ji służbę pełnił „emerytowany” dworzanin który na stare lata zdecydował się ogolić głowę i zostać mnichem, Eikan bądź według innych wersji Yokan. Pewnej nocy pełnić miał służbę przy posągu buddy Amidy. Polegała ona na nieustannej recytacji pobożnego wezwania nembutsu (namu Amida butsu- w dość „zgrubnym” tłumaczeniu- chwała imieniu buddy Amidy) podczas okrążania ołtarza. Praktyka ta związana była z wiarą w obietnicę że każdy, kto w swoim życiu przynajmniej raz szczerze wymówi te słowa, po śmierci zostanie przez Amitabhę ocalony przed cyklami kolejnych narodzin i odrodzi się w raju. W którymś momencie mnich zauważył że posąg zaczął zstępować z postumentu. Zdumiony przerwał recytację, a wówczas Amida odwrócił się w jego stronę i powiedział „Chodź za mną, Eikanie”, po czym zastygł w tej pozycji.

W rzeczywistości słynna rzeźba z Zenrin-ji jest przedstawieniem dość nietypowym, ale niekoniecznie nadprzyrodzonym. Ma 77 cm. wysokości, pochodzi z późnego okresu Heian/ wczesnego Kamakura, rzeczywiście najprawdopodobniej z XII wieku. Pokryta płatkowym złotem, z dodaną ażurową, płomienistą aureolą. Pierwotnie prawdopodobnie służyła do dewocji prywatnej, według niektórych przekazów była przez jakiś czas w posiadaniu rodziny cesarskiej. Przejście od hieratycznej rzeźby japońskiego średniowiecza do dużo bardziej ekspresyjnych dzieł czasów późniejszych zaczyna się od delikatnego ruchu głowy Amitabhy do którego usłużni czy może zauroczeni wizją nieznanego artysty z Kyoto teolodzy dopisali całe tomy objaśnień. Mimo tego, że za jego przyczyną niezliczone rzesze zostały już zbawione, Amida ogląda się za tymi, którzy ciągle jeszcze pozostali z tyłu. Bardzo podobne wizerunki stawiano bądź wieszano przy posłaniach umierających, żeby w ostatniej chwili mogli zanosić prośby o zbawienie.

sobota, 15 października 2011

Kto tym wszystkim trzęsie ?

Trzęsienie ziemi w Fukushimie było jedną z tych wielkich tragedii o których opowiada się pokoleniami. Słynnych „50 mężnych z Fukushimy” dołączyło do panteonu narodowych herosów, równie wzruszająca była reakcja emerytów zgłaszających się do misji zabezpieczania terenu po katastrofie. Osoby wystarczająco zarażone „japonizmem” kojarzą być może z relacji czy felietonów poświęconych temu wydarzeniu logo agencji zajmującej się wczesnym ostrzeganiem przed trzęsieniami ziemi. Przedstawia ono stylizowany pysk ryby namazu (samo logo jest zresztą bardzo, niestosownie wręcz, kawaii).



Jeśli chcielibyśmy być dokładni, słowem namazu zwykło się określać rybę z rodziny sumów, mówiąc ściślej gatunku Silurus asotus. Dlaczego akurat ta oścista i nieszczególnie lubiana (co w odniesieniu do wszystkożernych azjatów wiele mówi o jakości jej mięsa) ryba stała się symbolem związanym z katastrofami sejsmicznymi? Otóż według wierzeń średniowiecznej Japonii w prowincji głęboko pod ziemią, w zalanych wodą grotach żyć ma gigantyczna O-namazu. Ruchy jej wąsów powodują lekkie wstrząsy, kiedy zaczyna się miotać dochodzi do tragedii takich jak ta w Fukushimie czy wielkie trzęsienie ziemi w Edo w połowie XIX wieku. Oczywiście w uporządkowanej i hierarchicznie ułożonej mitologii japońskiej niewiele pozostawione jest przypadkowi i nie do pomyślenia jest by stworzenie tak groźne mogło ot tak sobie samopas pływać i powodować zniszczenia gdzie tylko mu przyjdzie ochota.



Kashima Okami powstrzymuje namazu. Niezbyt wysokich lotów drzeworyt z XIX w.

Boskim nadzorcą potwora jest Takemikazuchi, znany również jako Kashima Okami („wielkie bóstwo z Kashimy”), bóg który urodził się z krwi jaka wytrysnęła, gdy Izanagi, zrozpaczony śmiercią swej ukochanej żony, Izanami, odciął głowę swojego synalka- bóstwa ognia, będącego przyczyną jej cierpień (nietrudno sobie wyobrazić że poród tego rodzaju indywiduum rzeczywiście mógł mieć dość gwałtowny przebieg). Kagu-tsuchi zginął, z jego krwi narodził się Takemikazuchi. Jest to jedno z tych licznych, starych bóstw shinto które przez wieki nazbierały stosy funkcji i atrybutów. Jest bogiem miecza (dzięki niemu się narodził) i jednym z władców piorunów, patronem wojowników i sztuk walki. Był jednym z bóstw które podbiło Japonię dla władców wysokiego nieba, torując drogę potomkom Amaterasu na tron cesarski. Jedna z najstarszych szkół szermierki, Kashima Shinryu utrzymuje że nauki jej założyciela, Matusmoto-bizen-no-kami, są rezultatem boskiego objawienia do którego miało dojść za przyczyną Takemikazuchi-no-Mikoto w 1477 roku. Jedną z bardziej upierdliwych powinności bóstwa jest pilnowanie by ogromna namazu nie psociła za bardzo. Zwykle sprawę załatwia umieszczenie na łbie rybiszcza gigantycznego głazu Kaname-Ishi (którego wierzchołek pokazuje się pobożnym w sanktuarium w Kashima, w prowincji Izumo), jednak bóstwo też człowiek i od czasu do czasu zajmuje się czymś innym, z czego O-namazu skwapliwie korzysta, brojąc ile wlezie.

Legenda o tych dwojgu dała początek kilku (jeśli nie kilkunastu) ciekawym motywom ikonograficznym. W epoce Edo, po wielkim trzęsieniu ziemi Asai z 1855 nastąpiła eksplozja przedstawień wielkiej ryby- powstało około 700 typów przedstawień które- co ciekawe- już w dwa miesiące później niemal zupełnie zniknęły z rynku. Drzeworyty te, nazywane obecnie przez kolekcjonerów namazu-e, pokazywały wielką rybę jako herosa który wywraca na głowie porządek społeczny, karząc bogatych (o losie jaki w czasie kataklizmów spotykał biedaków taktownie nie wspominano), co w państwie policyjnym nie mogło spotkać się z aprobatą cenzury.



Namazu-e. Ryba zostaje ujarzmiona przez zwykłych mieszkańców miasta (oczywiście boski patron asystuje z chmurki) podczas gdy czerpiący profity z katastrofy przedsiębiorcy budowlani przyglądają się bezczynnie.

Są też wyobrażenia O-namazu korzącego się przed swoim „dozorcą” (od zwykłych pokłonów aż po rybie seppuku). Dość zabawna jest historyjka (czy może próba teologicznego wytłumaczenia katastroficznych rozmiarów klęski) która powstała właśnie po tym kataklizmie. Otóż Takemikazuchi wybierający się z gościną do swych niebiańskich krewnych poprosił Ebisu, jednego z siedmiu bogów szczęścia i było nie było rybaka, o przypilnowanie zwierzątka. Ebisu, wielbiciel trunków, jak nietrudno się spodziewać zamiast potraktować fuchę poważnie po prostu zasnął a O-namazu szalała aż do czasu gdy zaalarmowany hałasem Takemikazuchi wrócił z równin nieba (często przedstawia się go galopującego w stronę kataklizmu na białym koniu) i nie zaprowadził porządku.



XIX wieczna tsuka krótkiego miecza. Menuki z motywem namazu i tykwy. Walters Art Museum.

Z namazu związany jest jeszcze jeden charakterystyczny motyw ikonograficzny. Rybę tą przedstawia się w sąsiedztwie tykwy i jest nawiązaniem do chińskiego przysłowia (czasem błędnie podaje się że źródłem jest koan Zen z czasów szogunatu Ashikaga)"pochwycić suma przy pomocy tykwy". Naoliwiona tykwa ma być odpowiednikiem gigantycznego kamienia a przysłowie (obecnie już idiom) odnosi się do czegoś niewiarygodnie trudnego do osiągnięcia i dla wielu wyznawców zen było alegorią oświecenia.



Kashira- kapturek zamykający rękojeść miecza z jeszcze jedną wariacją tego samego motywu.

czwartek, 13 października 2011

Terapeuci z grzechotkami

Rokujo opętała Aoi no Ue. Oczywiście bezpośrednie okazywanie zawiści nie uchodzi damie o jej pozycji, zwłaszcza w sytuacji kiedy powodem całego zamieszania była afektacja kochanka. O całym tragicznym zdarzeniu nie wiedziała, ba- jeśli wierzyć autorce, szczerze współczuła ofierze. Rzeczywistego sprawcę demonicznego opętania kochanki Promienistego Księcia udało się zidentyfikować przypadkiem, a to za sprawą zapachu palonego maku, kadzidła używanego podczas rytuałów odpędzania demona którym przesiąknęły szaty damy Rokujo. Cała historia jest jednym z dziwniejszych rozdziałów Genji Monogatari. W opowieści elementy nadnaturalne nie pojawiają się zbyt często, toteż rozdział poświęcony opętaniu demonicznemu jest przez niektórych krytyków uznawany za nie pasujący do całości. Jakkolwiek by nie było, jest on najbardziej znanym opisem działania mononoke.

Mononoke to dość tajemnicze istoty pozbawione formy. Ich nazwa początkowo zapisywana była fonetycznie, dopiero po jakimś czasie przypisano jej znaki kanji, stąd trudno o odgadnięcie jaka interpretacja nazwy będzie pierwotną. Wiemy że składa się ona z dwu członów: mono, który należałoby przetłumaczyć jako „coś”, zwykle coś nieznanego, niedookreślonego (w tym przypadku nie ma większych kontrowersji), oraz ke – zapisywane jako 気 oznacza energię, ale w odmiennym (dominującym obecnie) zapisie 怪 również coś dziwacznego, podejrzanego, widmowego. Sądząc z mizernych rezultatów jakie przyniosły działania najpotężniejszych dworskich egzorcystów mamy do czynienia z bytami potężnymi i równocześnie wyjątkowo słabo określonymi.

Opętanie dokonało się bez udziału woli i świadomości osoby która była przyczyną całego wydarzenia. Nie był w nie zaangażowany żaden demon czy inny piekielny przydupas. Mononoke nie zaliczają się tak naprawdę do yokai- są raczej sposobem w jaki manifestują się skrywane a potężne emocje zupełnie zwyczajnych osób. W literaturze klasycznej znajdujemy jeszcze jeden przykład działań tych istot, historię opowiadaną przez wielką konkurentkę Murasaki Shikibu. Wspomina ona kilkukrotnie o zabiegach egzorcystów, przy okazji swoim zwyczajem napomykając o ich nieszczególnie nabożnym zachowaniu.

Sama wiara w opętanie ma czcigodne korzenie, zagnieżdżona jest w szamanizmie (od którego- bądźmy szczerzy- shinto nieszczególnie daleko odpełzło), z jego brakiem wyraźnego rozdziału światów duchów, demonów i ludzi. Choroby, słabości, nieszczęścia- wszystko to było wynikiem działań istot nadprzyrodzonych które posługiwały się ciałami swych ofiar dla osiągnięcia własnych celów. Dręczenie nie ustawało dopóki ów cel nie został osiągnięty. Człowiek był wehikułem służącym woli istoty nadprzyrodzonej. Popychadłem bogów.

Kiedy przyjmie się tego rodzaju optykę, jasnym staje się że wyleczenie chorego możliwe jest tylko na dwa sposoby.

Jednym z nich jest podjęcie walki: przeciwstawienie dręczycielowi istoty potężniejszej od niego (których uwagę przyciągana na różne, mniej lub bardziej zrytualizowane sposoby) któregoś z boskich orędowników) i sprawienie by pobyt w ciele opętanego stał się skrajnie nieprzyjemny. Hałasowano, potrząsano różnej maści magicznymi grzechotkami czy dzwonkami, okadzano wszystko zapachami o których wierzono że są dla niematerialnego gościa szczególnie niemiłe, używano mających podobne właściwości ziół.



Pielgrzym z podróżnym kijem- grzechotką shakujo (sanskr. khakkhara). Pierwotnym przeznaczeniem laski z brzękadłami było odstraszanie groźnych zwierząt oraz ostrzeganie przed pielgrzymem drobnych stworzeń, by ten nieopatrznie nie nadepnął na któreś i nie spaprał sobie karmy. Dżwięk brzękadła miał również odstraszać demony, stąd używano go podczas egzorcyzmów. Shakujo było również jedną z legendarnych broni wu-shu. Ręcznie kolorowana fotografia z końca XIX w.

Drugi sposób polegał na czymś zupełnie odwrotnym- odkryciu i spełnieniu życzeń prześladowcy. Niestety, opętani zwykle nie byli w stanie komunikować się ze sprawcą swoich nieszczęść (koniec końców nie zawsze byli świadomi przyczyny stanu w którym się znajdują). Konieczny był interpretator czy mówiąc precyzyjniej głośnik. Funkcję taką brał na siebie pomocnik egzorcysty, zwykle osoba specjalnie przygotowana do pełnienia roli głośnika czy „ust” wyjawiających sekrety i pragnienia, a czyni to zawsze w sformalizowanej, teatralnej manierze, używając idiomów których kobietom wysokich rodów nawet nie wypadało znać. Co znamienne o ile opętującym jest zwykle duch kobiety, to medium niemal zawsze (przynajmniej do końca epoki Heinan, czasu „działania” mononoke w klasycznej postaci) są mężczyźni. Jeśli wierzyć relacji Sei Shonagon, kobieta- medium była w jej czasach widokiem nie do zniesienia dla arystokratycznych widzów. Połączenie niekontrolowanego, „dzikiego” zachowania z ceremonialnym, „męskim” językiem było czymś co wykraczało poza wszelkie normy. Rola kobiet- szamanek została zredukowana do kilku największych przybytków shinto jak choćby Ise (stopniowe wypieranie ich z oficjalnego kultu to wyjątkowo pasjonujący temat, ale chyba ciut zbyt obszerny na drugą nad ranem).

Niezależnie od sposobu działania który okazywał się skuteczny w danej sytuacji, niezależnie od tego czy całą operację przeprowadzał szaman, kapłan czy wróżbita, w swojej istocie egzorcyzm zawsze polegał na przywróceniu porządku świata. Oczyszczeniu tego co nieczyste, naprawieniu krzywd które bez zaświatowej interwencji pozostawałyby nieznane. Wyrównanie i zamknięcie rachunków. W tym miejscu starożytne zabiegi magiczne i współczesne teorie różnej maści psychologów spotykają się. To co nieuświadomione, nieznane, zapomniane i destruktywne po nazwaniu i poznaniu przestaje szkodzić.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Robaczywe myśli

Powiedzieć że symbolika japońska pełna jest znaków które europejczykowi mogą się wydać dość egzotyczne to nie powiedzieć nic. Cembrowiny studni, czółenka którymi prządki przebijały sobie ...ekhm… łona w celu popełnienia samobójstwa, dwa mazy na krzyż, pałeczki do ryżu- lista cudności jest wyjątkowo długa. Każda z nich kiedy rozłożyć ją na czynniki pierwsze przestaje pośmierdywać absurdem. Gdy już to zrobić, okazuje się, że dziwne mazy stają się śladami krwi jakie zostały na odzieży po wytarciu w nią mieczy zbrukanych w obłąkańczo heroicznej akcji pół-legendarnego przodka, studnia to symbol niewyczerpanej obfitości i tak dalej i tak dalej. Niby dość logiczne, ba- w porównaniu z takimi monopodami wręcz nudne, ale koniec końców to jak z puzzlami- cała zabawa polega na dopasowywaniu klocuszków. Ułożone stają się tylko nieciekawym obrazkiem... chyba że obrazek staje się puzlem w kolejnej, większej grze.

Weźmy takie krocionogi. Stworzenia dość paskudne a w wydaniu japońskim (Scolopendra subspinipes mutilans) wręcz zabójcze. Drapieżne toto, długie jak penis z męskich przechwałek i niemal równie grube. Zwykle unika światła kryjąc się po różnych ciemnych i wilgotnych dziurach, na łowy wychodzi nocą. Niby nieruchawe, w sytuacji zagrożenia potrafi błyskawicznie uciekać i jeszcze szybciej atakować. Patrząc na toto trudno oprzeć się wrażeniu, że jeśli idzie o dobór symboli godnych wielkich wodzów i wojowników, to w przypadku skolopendry Japończycy naprawdę postarali się, żeby nikt nie posądził ich przypadkiem o nadmiar zdrowego rozsądku. Jakkolwiek nie było, mukade (百足) bądź o-mukade znajdziemy na setkach tsub, menuki, sztandarach , zbrojach... słowem na wszelkich przedmiotach związanych z wojną.




Sprawca zamieszania w całej okazałości. Dojrzały osobnik scolopendra subspinipes mutilans.

Oddziały słynnego Takedy Shingena nie tylko nosiły nazwę mukadeshu, co z grubsza wypadałoby chyba przełożyć na „skolopendrzy wojownicy”, ale i miały wymalowane na sashimono hata symbole mukade (jak ten świetnie zachowany egzemplarz na aukcji Toraba). Według cześci historyków mukade miała tu być przede wszystkim znakiem nieustępliwej agresji, jako że nawet przecięta na pół japońska skolopendra ciągle pozostaje śmiertelnie groźna i nieustannie próbuje atakować przeciwnika. Nie odrzucając całkowicie tego rodzaju interpretacji warto zwrócić uwagę na to, że jest to symbol nie pozbawiony konotacji zupełnie innego rodzaju, stąd niewykluczone że mamy do czynienia z dość wtórną próbą odczytania symbolu, na dodatek stworzoną przez historyków wojskowości pochodzących spoza kręgu kulturowego który nas interesuje, nie zwracających uwagi na detale takie jak stare podania czy przesądy popularne w innych kręgach kulturowych.




Wyobrażenia mukade z sufitu świątynii poświęconej Bishamontenowi. Fotka zamieszczona dzięki uprzejmości "jake makes slideshows". Wszystkie prawa należą do autora

Kiedy podłubać w wierzeniach związanych z siedmioma bogami szczęścia (nie po raz pierwszy któryś z tematów powraca jak bumerang), okaże się, że mukade uznawane były za posłańców Bishamontena, znanego w Indiach jako Vaisravana, boga bogactw i- uwaga- wojowników. Bóstwo to (mówiąc precyzyjnie: w tej sytuacji mamy do czynienia z postacią z kręgu nieśmiertelnych istot nazywanych deva) przybyło do Japonii wyjątkowo wcześnie, prawdopodobnie gdzieś około VI wieku, w pierwszej fali buddyzmu. Jest jednym z królów czterech stron świata, obrońcą dharmy, pogromca demonów i złoczyńców. Ponieważ broni najbardziej z punktu widzenia Chińczyków zagrożonego kierunku- północy, uznawany jest za najważniejszego i najpotężniejszego z wszystkich królów, „patrona” Wielkiego Muru, wielkiego generała. Jest również osobistym obrońcą i uzdrowicielem rodziny cesarskiej.



Bardzo typowe wyobrażenie Bishamontena, tu jako Tamonten, "ten który słucha wielu nauk"- strażnik miejsc w których przekazywana jest nauka Buddy (jeden z wariantów ikonograficznych). Świątynia Todaiji, Nara.

Z racji pełnionych funkcji przedstawiany jest w pełnej chińskiej zbroi (z czasem noszącej coraz więcej cech archaizującej stylizacji), z służącą pokonaniu wrogich buddyzmowi sił czy- w bardziej personalnym odbiorze- złych skłonności adepta- bronią (najczęściej jest to jakaś forma włóczni, choć zdarzają się przedstawienia z mieczem) w jednej ręce i miniaturową stupą bądź pagodą w drugiej. Pagódka ta, będąca najpewniejszym znakiem rozpoznawczym Bishamontena, ma zawierać prochy i paznokcie Buddy Shaki. Bóstwo udziela jej „skarbów” wyłącznie tym, którzy okażą się ich godni. Oczywiście prosty ludek słysząc słowo „skarby” nie myślał bynajmniej o skarbach duchowości i przykleił wielkiemu buddyjskiemu królowi północy posłańca na miarę swoich wyobrażeń. Według dość powszechnych w centralnej i wschodniej Azji wierzeń skolopendry mają jedną cechę godną uwagi, mianowicie są w stanie wykrywać złoto. Japońscy poszukiwacze cennych metali mieli nosić ze sobą mukade w bambusowych tubach i próbować kierować się ich „wskazaniami” w swojej pracy. Tak to Bishamonten, często przedstawiany jako ten który depcze wyobrażenia ziemskich skarbów i obdarza tych którzy potrafią je odrzucić skarbami wiary stał się, za pośrednictwem raczej paskudnego krocionoga, dysponentem bogactwa w jego najbardziej brzęczącej formie. Wielki generał miał też obdarzać suplikantów płodnością i zdrowiem. Biorąc pod uwagę fakt, że głowa skolopendry była uznawana za silny lek chyba czasem działał w bardzo bezpośredni sposób.

Pora wrócić jeszcze na moment do Takedów. Wśród setek typów tsub istnieje jeden zwany „Takeda Mukade”. Są to bardzo charakterystyczne tsuby pochodzące ze szkoły Saotome, w których pomiędzy promieniste otwory wplatana jest spirala z drutu, tworzącą „koszykowy” wzór, w niektórych wersjach przypominający nieco wyglądem stonogę. Prawdopodobnie nie są one w żaden sposób związane ze słynnym daymio (choć uznaje się że tego rodzaju pogłoski mogły być rozpuszczane przez twórców celowo), ale nietrudno spotkać się z tą, pokutującą wśród początkujących kolekcjonerów, legendą.



Rozbudowana tsuba w stylu Shingen Mukade. Field Museum of Natural History, Chicago...




...i inny, trochę bardziej "skolopendrowaty" wariant tsuby tego typu.

poniedziałek, 23 maja 2011

69 dla trojga

Wiele japońskich symboli dostało się, mniej lub bardziej okrężną drogą, do tzw. powszechnej świadomości. Spośród nich niewiele może dorównać popularnością motywowi mitsutomoe- trzem wpisanym w koło przecinkokształtnym znakom wyglądającym wypisz wymaluj jak dwuwymiarowy obrys magatama, a nazywanym tomoe. Wersje złożone z dwu bądź czterech tomoe cieszą się nieco mniejszą popularnością.



Oczywiście wzór może być odczytywany również jako negatyw, dzięki czemu zamiast trzech wirujących przecinków otrzymamy triskelion (figurę którą najprościej nazwać trójramienną swastyką). Gdy z rupieciarni jaką do tej pory stworzyły wszystkie homosapiensy całego świata wygrzebać triskeliony zdobiące wazy, misy, naszyjniki i co tam jeszcze, dość łatwo można zauważyć, że podejrzanie często są one przedstawiane jako rysunki trzech połączonych ze sobą „goniących się” nóg. Ludzkich, zwierzęcych- rzecz wtórna, o wiele ważniejsze jest to, że przednia łopatka wraz z nogą stanowiła już w czasach neolitu najbardziej typowa część ofiar składanych bóstwom solarnym. „Kulawe”, zimowe słońce i ofiary z nóg.



Średniowieczny triskelion z herbu wyspy Man. Obok głównego znaku dużo mniejsza wersja, wyglądająca identycznie jak japońskie mitsutomoe

W sanktuarium Amaterasu w Ise, jeszcze w 9 wieku, w skład ofiar składanych przez cesarza wchodziły: „biały dzik, biały koń i białe koguty” (Philippi, Norito: a translation of the ancient Japanese ritual prayers, 1990). Jak widać pojawiają się tu przynajmniej dwa symbole solarne wspomniane przy okazji magatama. Dołącza do nich najcenniejsze z udomowionych stworzeń, to, dzięki któremu wojownicy Yamato zdobyli przewagę nad innymi plemionami zamieszkującymi wyspy; symbol najwyższej władzy (w późniejszym okresie synonim władzy cesarskiej) i, oczywiście, niemal na całym świecie, znak solarny czyli biały koń. Zwierzę do dziś hodowane w świątyniach shinto (również w Ise), do dziś symbolicznie, w postaci tabliczek z namalowanym wizerunkiem konia, składane w ofierze bóstwom.



Współczesna drewniana tabliczka wotywna (ema) z wizerunkiem koguta, ze słynnej świątyni Itsukushima (to ta z wielką, czerwoną bramą torii stojącą w wodzie). Darmowej fotki z koniem jak raz nie udało mi się wynaleźć.

Podczas rytuałów ofiary stare słońce umiera (czy – mówiąc precyzyjniej- zostaje zabite), przechodzi do świata bóstw podziemnych, by mogło odnowić się nowe. Nogi swastyki (jap. Manji) czy triskeliona kroczą, znak „postępuje”, wiruje.

Żeby jednak nie było tak prosto i jednoznacznie, tomoe bywa również interpretowane jako uproszczony wizerunek zupełnie innego stworzenia, mianowicie węża. Tu również można doszukać się związków z cyklem pór roku. Węże uznawano za zwierzęta związane ze słońcem dlatego, że pojawiały się wraz z nim wiosną i znikały, gdy „zapadło w sen” bądź „umierało”. Ich „znikanie” było przejściem do świata podziemi, domeny duchów groźnych i raczej niechętnie przywoływanych stąd, w przeciwieństwie do smoków, węże nie mają w Japonii szczególnie dobrej reputacji. Tym co je łączy ze smokami jest związek z żywiołem wody, a przez to i z adwersarzem słonecznej Amaterasu- jej bratem, bogiem księżyca, wiatrów i pływów, Susanoo. Interpretację tą wzmacnia fakt, że wszelkie znaki, w skład których wchodzi tomoe, uważa się za chroniące przed ogniem. Z tego powodu wizerunki mitsutomoe znajdziemy np. na ozdobnych zaślepkach dachówek. Herb od którego zaczął się niniejszy pościk okazuje się być w równym stopniu wizerunkiem słońca, wirem życiodajnej wody jak i – na ogólniejszym poziomie- obrazem cyklu nieustannych, następujących po sobie przemian.



Mitsutomoe chroniące przed pożarem dachy świątyni Futarasan. ©Yasufumi Nishi/© JNTO



Doskonale znane wszystkim buddystom koło dharmy, w wersji z małym symbolem znajdującego się w nieustannym ruchu mitsutomoe w centrum.

poniedziałek, 16 maja 2011

Tam gdzie słońce nie dochodzi

Japońskie regalia. Święty miecz, lustro i naszyjnik paciorków nazywanych magatama (co jeden z naszych wybitnych japonistów wyjątkowo smakowicie przetłumaczył na „szczęścionośne krzywulce”). Wszystkie trzy święte przedmioty wymieniane są w przekazach dotyczących czasów przedhistorycznych, choć oczywiście swoją funkcję pełnią do dziś. Właściwie żeby rozminąć się z prawdą odrobinę mniej, należałoby powiedzieć że ową funkcję pełnią ją ich kopie, bo losy samych przedmiotów są wyjątkowo poplątane i na dobrą sprawę nie dość, że nie wiadomo czy mamy do czynienia z oryginałami, kopiami, to jeszcze- jeśli wierzyć kronikom- od ponad tysiąca lat nikt nie widział świętych przedmiotów na oczy (ci, którzy poważyli się na to świętokradztwo pomarli bądź oślepli- jak widać patronka i protoplastka cesarskiej rodziny, bogini Amaterasu, nie jest ani o krzynę mniej zazdrosna niż starotestamentalny bóg Izraela). Jedyne co oglądają wybrani to pojemniki, w których zamknięte są relikwie cesarstwa.



Prehistoryczne magatama, wykonane z różnych materiałów. Okres Yomon...



...i ich współczesna edycja. Fotka z oferty sieciowego sklepu z biżuterią.

Wracając do tematu- paciorki magatama kształtem przypominają przecinek (nazywany w Japonii „tomoe”). Są bardzo starym motywem- z pewnością starszym niż państwowość japońska, być może pochodzącym z czasów sprzed pierwszą kolonizacją. Uznaje się je za przedmioty niosące szczęście, płodność i bogactwo, długowieczność, słowem- wszystko co dobre. Kiedy zajrzeć do najstarszych tekstów pisanych, okazuje się że przypisywanie im tego rodzaju, koniec końców niebagatelnych właściwości, jest bardzo drastycznym redukowaniem ich funkcji. Pierwotnie magatama pełniły funkcję ni mniej ni więcej tylko pojemnika na duszę. Były amuletami, za pośrednictwem których szaman mógł przyjąć w siebie duszę bóstwa (japoński termin „kami” pasuje tu o wiele lepiej). Kiedy bogini słońca Amaterasu, obrażona, zamknęła się w jaskini, skazując świat na wieczną ciemność, wywabiona została z ukrycia przez Ame-no-uzume, posługującą się między innymi naszyjnikiem magatama. Dla tych którzy nie znają całej historii- przed wejściem do jaskini bogowie powiesili na ozdobionym szmatkami drzewie lustro oraz zmusili do piania koguty, a ciesząca się dość osobliwą sławą bogini Ame-no-uzume potrząsając magatama wlazła na przewróconą do góry dnem beczkę, obnażyła piersi i, jak to skromnie opisuje Kojiki, ściągnęła spódnicę „poniżej pępka”, po czym ruszyła w takie tany, że osiem tysięcy zebranych bóstw ryknęło śmiechem. Kiedy zaciekawiona Amaterasu wyjrzała z jaskini, zobaczyła najpierw swoje odbicie w lustrze – gorejąca kulę słońca, usłyszała śmiech bogów i pianie kogutów które mogły oznaczać że została zdetronizowana przez nieznanego jej boga który może zastąpić ją na firmamencie. Zanim zdołała się zorientować o co chodzi, została pochwycona przez czekających na to bogów, a wejście do jaskini zablokowano świętą liną.



Klasyczna i ugrzeczniona "ad usum delphini" ilustracja do Kojiki...



... oraz o wiele mniej "grzeczne" przedstawienie Ame no Uzume pędzla Ekina (1812-1876)...



... i wreszcie rysunek Hokusaia z 1816, o tyle ciekawy, że choć stosunkowo późny, to pokazujący boginię w stroju i fryzurze arystokratki, ale z akcesoriami kapłanki shinto czy szamanki

Według badaczy, cała ta historia jest odrobinę tylko zniekształconym przez późniejsze redakcje opisem zabiegów szamańskich, mających doprowadzić do odrodzenia „zmarłego” bądź „uśpionego” słońca do wiosennej aktywności czyli, de facto, odrodzenia świata w jego nowej postaci. Są tu wszechobecne w tradycji szamańskiej zwierzęta- przewodnicy (koguty), mamy kobietę- szamankę, która w rytuale płodności (stąd obnażone piersi i genitalia) bierze udział w symbolicznym odrodzeniu bóstwa, które wstępuje w nią za pośrednictwem magatama w czasie ekstatycznego tańca.

Niestety, historia ta, mimo że pokazuje jaką rolę mogły pełnić magatama, nie wyjaśnia ich genezy. Jedna z teorii mówi, że były to pierwotnie zęby psów bądź dzików. Jest to o tyle ciekawe, że zarówno jedne jak i drugie zwierzęta, oprócz tego że są oczywiście symbolami odwagi, siły, witalności i płodności, są również uznawane za przewodników po zaświatach. Szamani potrząsający grzechotkami z kości tych zwierząt przywołują ich duchy, prosząc o opiekę w czasie duchowych podróży w ciemnościach. Potrząsająca magatama i bębniąca w dno bęczki Amen-no-uzume działa dokładnie tak, jak wprowadzający się w trans szamani Ainów czy plemion syberyjskich. Jakby cała sprawa nie była jeszcze dość interesująca- jeśli przyjrzymy się funkcji jaką pełni świnia bądź dzik w mitach świata, okaże się że zaskakująco często jest ona protagonistą słońca- symbolem chaosu, aktywną i mroczną siłą, raniącą bądź wręcz zabijającą słońce, które tryumfuje dopiero po odrodzeniu. Czy będzie to celtycki rytuał ofiarowania świni w czasie Jule, czy świnia- święte zwierze mrocznego egipskiego Seta, walczącego ze słońcem- Ozyrysem, dzik który rok po roku śmiertelnie rani Adonisa- nieodmiennie powtarza się ten sam cykl śmierci i odrodzenia, walki ciemności i światła, życia i śmierci.

Tym, kto sprawił że Amaterasu zdecydowała się zamknąć w jaskini był jej niesforny brat, Susanoo. Bóstwo męskie, aktywne i agresywne, dość nietypowo jak na faceta związane z wodą i pływami (a więc również i z księżycem), skłócone ze swoją niebiańską siostrą tak, że mające nigdy się z nią nie spotykać wreszcie- za swoje sprawki- zesłane na ziemię, gdzie- dla odmiany- stało się dobroczyńcą ludzkości. Aż prosi się analogia do Prometeusza czy innego „niosącego światło”, który również spadł z niebieskich wysokości, strącony ognistym mieczem ucharakteryzowanego na solarnego herosa pierzastego hermafrodyty. Z analogią czy bez- ponownie mamy konflikt sił dnia i nocy, sił lunarnych i solarnych.

środa, 4 maja 2011

Skazy na duszy I: wary

Będzie nudno, bez cycków i nieikonograficznie.

Wróciłem do szlifu, mówiąc dokładniej- do chechłania głowni o której pisałem w poście Liście irysów. Przy stanie w jakim znajduje się klinga delikatne podejście można z miejsca wsadzić sobie w do szafy. Najgrubsze kamienie, głównie syntetyki (naturalnych, kosztujących parę setek, szkoda do takiej orki), przez większość czasu bez wody (co oczywiście jest odstępstwem od kanonu, ale znakomicie zwiększa tarcie). Powoli zaczyna się z tego coś wyłaniać, chociaż trudno mi żywić nadzieję, że uda się wyeliminować wszystkie skazy. Nie dość, że ostrze swoje przeszło, to jeszcze jego twórca musiał być wyjątkowym niechlujem. W rezultacie to, co trafiło w moje ręce, nosi większość wad jakie tylko można znaleźć na nihonto. Ponieważ nie znalazłem w polskiej sieci żadnej przyzwoitej strony poświęconej temu problemowi (co zaskakujące nawet na nieprzyzwoitych nic nie było), pomyślałem, że skoro i tak robię dokumentację, to nie zaszkodzi skorzystać z okazji i choćby pobieżnie omówić rodzaje skaz najczęściej występujących na japońskich ostrzach.




Zacznijmy od widoku ogólnego. Tak toto wyglądało po wstępnym oczyszczeniu ze rdzy. Obraz nędzy, rozpaczy, żalu po wydanych pieniądzach i powód do złorzeczenia kilku pokoleniom przodków sprzedającego tą bidę na aukcji.


Wady (kizu- to nazwa oznaczająca każdą skazę ostrza, wbrew temu, co często widać w opisach na allegro, nie odnosząca się do któregoś konkretnego typu) można z grubsza podzielić na dwa rodzaje. Pierwsza grupa to te, którymi zostało ono "obdarzone" w procesie tworzenia. Są to zwykle wyjątkowo niemiłe zjawiska- bardzo trudne do usunięcia bo stanowiące część struktury ostrza i w jakiś sposób przesądzające o jego charakterze.

Jedną z najgorszych są ware czyli rozwarstwienia (mówiąc inaczej: delaminacje). Mogą być wynikiem niedostatecznego oczyszczenia stali podczas skuwania, niedokładnego skucia bądź zbyt dużej ilości złożeń, czasem (dość rzadko) zdarzają się też w wyniku urazów mechanicznych. Na powierzchni ostrza objawiają się charakterystycznymi, podłużnymi liniami, biegnącymi zwykle zgodnie z kierunkiem warstw i często nazywanymi "pęknięciami". Ostrza japońskie (czy kute zgodnie z zasadami tworzenia nihonto) nie są oczywiście żadną superbronią i pękają tak jak każda inna stal, ale pęknięcia te wyglądają zupełnie inaczej- o wiele trudniej je zauważyć (w przypadku zardzewiałego ostrza jest to właściwie niemożliwe) i nie występują poza strefą hartowania z tego prostego powodu, że stal, która nie jest zahartowana, nie pęka, co zresztą legło u podstaw pomysłu na stworzenie głowni będących połączeniem miękkiego grzbietu z twardym ostrzem.

Usuwanie rozwarstwień jest o tyle skomplikowane, że nie da się ocenić jak głęboko biegną- czasem udaje się ich pozbyć po ledwie kilku przesunięciach po kamieniu, a czasem można zeszlifować ostrze na żyletkę i ciągle nie pozbyć się ware. Co więcej- jeśli już są, to będą pierwszymi miejscami w które wniknie wilgoć i ostatnimi które opuści. Rezultat ? Tworzące się pod powierzchnią "kieszenie" rdzy, powiększające się z upływem czasu, aż do momentu kiedy odpadnie cały płat stali. Ponieważ do tej pory nie wynaleziono metody spajania rozwarstwień która nie prowadziłaby do zniszczenia jego struktury (metal cholernie dobrze przewodzi ciepło, a do zniszczenia części efektów metalurgicznych w ramach hamonu wystarcza marne 80 stopni), nie ma skutecznego sposobu na to dziadostwo. Co się da, usuwa się szlifem wstępnym, z resztą niestety trzeba żyć. Na szczęście mimo że paskudna, nie jest to wada dyskwalifikująca ostrze, ba: ma nawet pewną zaletę. Nie występuje na chińskich podróbkach i jest jednym ze znaków które poświadczają, że ostrze zostało wykute zgodnie z zasadami mieczników japońskich, a już z pewnością że jest to ostrze o konstrukcji laminarnej. Dobre choć to.

W zależności od tego, gdzie znajduje się skaza, możemy mówić o mune ware, ha ware i co-tam-jeszcze-kto-sobie-wybierze-ware.



Typowy wygląd ware przed szlifem (czarna, pofalowana linia biegnąca w połowie szerokości ostrza). Chwilowo pominę inne kizu których, jak widać, dostatek.



Tu trochę mniej typowo: wydawać by się mogło że to powierzchniowe odspojenie które łatwo będzie usunąć...



... ale po wstępnym oczyszczeniu widać, że sprawa jest o wiele poważniejsza.

niedziela, 1 maja 2011

Genji guruma

Była to moja pierwsza w życiu aukcja na e-bayu i pierwszy „prawdziwy” japoński zabytek jaki miałem w rękach. Rękojeść do wakizashi, kupiona za 30 dolców w tych pięknych, dobrych czasach kiedy za dolara płacono 3.36 złotego. Oplot był tak brudny, że pierwotny kolor taśmy do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą. Fuchi z czarnego rogu, do połowy zeżartego przez znienawidzoną przez kolekcjonerów odmianę chrząszcza wyraźnie świadczyło o tym, że była to rękojeść ceremonialna - na dworach tak szoguna jak i daymio niedozwolone było noszenie podczas służby mieczy z metalowymi fuchi, jako że uderzenie tak „obutą” rękojeścią mogłoby być śmiertelne. Czarno lakierowana samegawa. Kashira z motywem czegoś co wyglądało jak wyrzucone w paprocie koło wozu, podobnie wyglądało jedno menuki (drugie z nich, z motywem czysto roślinnym, kompletnie nie pasowało do zestawu). Ozdoby bardzo przyzwoitej jakości, utrzymane- jakżeby inaczej- w regulaminowym stylu oficjalnej i promowanej przepisami szogunatu szkoły Goto.



Koło jest obok swastyki, jednym z najstarszych symboli solarnych,t odpowiednikiem występującego we wszystkich kulturach świętego dysku. Motyw koła jest też jednym ze sztandarowych symboli buddyzmu. Symbolizować może cykl samsary, nieustający kołowrót narodzin i śmierci; może też być symbolem nauk Buddy, tego, który jako pierwszy obrócił koło dharmy. W takim wydaniu kształt koła oznacza doskonałość, każda ze szprych stanowić ma odpowiednik jednej z ośmiu prawd. Oś to samodyscyplina, niezbędna dla osiągnięcia doskonałości, z kolei łącząca szprychy obręcz to świadomość (mówiąc dokładniej cnota nazywana przez Japończyków „sanmaji” rodzaj koncentracji, stanu skupienia umysłu. Jakby tego wszystkiego było mało, mistycy buddyjscy stworzyli tysiące wariacji bazujących na tych podstawowych motywach. Mamy więc koło które jest – jak słońce- źródłem światła, ale w wydaniu religijnym ma to być światło nauk Buddy. Mamy koło groźny atrybut króla- wojownika (pozostałość po dawnych rydwanach bojowych), służące jako broń wielu duchom opiekuńczym. Skoro już powóz i przemieszczanie się, to również rozprzestrzenianie prawa buddyjskiego na wszystkie strony świata... i tak dalej i tak dalej i tak dalej. Jako że miało być o kole ze starej rękojeści, pozwolę sobie zostawić wszystkie możliwe interpretacje symboli buddyjskich na boku i wrócić do starej rękojeści.




Motyw na niej przedstawiony określa się mianem Genji guruma („Koło Genji”) i- jak sama nazwa wskazuje- nawiązuje on do dzieła Genji Monogatari. Jest to- ujmując rzecz możliwe wprost- japoński odpowiednich Iliady czy Odysei. Klasyka bez której ani rusz, ale której czytanie rzadko kiedy przyprawia o wypieki na twarzy. Rzecz pisana przez damę dworu Murasaki Shikibu na użytek innych, równie zblazowanych, dam dworu, jest opasłym i naprawdę ciężkim do strawienia harlequinem. Opowiada historię kolejnych podbojów miłosnych cesarskiego syna- tytułowego księcia Genji, nazywanego Księciem Promienistym. Nasz książę, jak przystało bohaterom literatury tego typu, jest ideałem dworskiego lowelasa. Wszystko co robi jest idealne: idealnie pisze listy, nienagannie dobiera akcesoria stroju, ba- nawet wzdycha w odpowiednich momentach i z właściwą intonacją. Jak nietrudno się domyślić całość jest afektowana do obrzydzenia i tak pretensjonalna, że gdyby nie patyna i szlachetna proweniencja krytycy zadziobaliby autorkę bez krztyny miłosierdzia. Niestety, przy tych wszystkich wadach, jest równocześnie najpełniejszym zbiorem realistycznie opisanych scen z życia japońskiego dworu epoki Heian, a co za tym idzie pozycja której ominąć nijak się nie da.

Arystokraci tej epoki nie kalali się czymś tak prostackim jak jazda na końskim grzbiecie, tego rodzaju formy aktywności pozostawiając osobom niepoważnym, chamskim i mało lub zgoła nic nie znaczącym „w towarzystwie”,czyli sługom i nieokrzesanym wiejskim burakom, za jakich wówczas uważano samurajów. Dobrze urodzeni przemieszczali się w bogato zdobionych powozach ciągniętych przez woły. Jako że arystokracja zgromadzona w stolicy przez długie lata z podziwu godnym poświęceniem zajmowała się niczym, wszyscy służący na dworze, konkurowali o błachostki w rodzaju przywilejów noszenia szat z takim bądź innym obramowaniem (użycie części kolorów zależne było od rangi noszącej je osoby), przewodniczenia różnej maści ceremoniom religijnym, wreszcie typowymi dla tego rodzaju sytuacji mniej lub bardziej jadowitymi przepychankami.

Jedną z bardziej znanych scen tego rodzaju grupowego świadczenia sobie nieuprzejmości była tak zwana „bitwa powozów”, opisana w dziewiątym rozdziale epopei. Zazdrosna kochanka księcia, dama Rokujo, próbowała wcisnąć się pomiędzy powozy ustawione tak, by dać ich pasażerom szansę oglądania procesji, w której jedną z głównych ról pełnił Genji. Doszło do regularnej bijatyki pomiędzy sługami róznych osobistości, w wyniku której Rokujo nie tylko została odkryta (co samo w sobie oznaczało utratę twarzy), ale również znieważona i zmuszona do opuszczenia miejsca zajścia, co w rezultacie doprowadziło do jednego z ciekawszych wydarzeń tej opery mydlanej. Otóż Rokujo do tego stopnia straciła panowanie nad sobą, że w postaci ducha mononoke zaczęła dręczyć osoby drogie Genjemu, doprowadzając do śmierci dwu z nich, pań Yugao i Aoi. Dodatkowego smaczku całości dodaje fakt, że wszystko to działo się bez jej świadomego udziału- o roli jaką odegrała Rokujo dowiedziała się dopiero w wyniku egzorcyzmów.



Bitwa Powozów, Malowidło na sześcioskrzydłowym parawanie pokrytym złotą folią, połowa XVII wieku, kolekcja Johna C. Webera, Nowy Jork.

Jakie były losy właścicieli rękojeści i miecza który był w niej osadzony- trudno powiedzieć. Patrząc na ślady kolejnych, nieudolnych reperacji i prób utrzymania jej w stanie używalności, zagubienia jednego menuki i zastąpienia go egzemplarzem o klasę gorszym, wreszcie stopniowego rozpadu i zapomnienia trudno oprzeć się wrażeniu, że w tym przypadku los pieczołowicie wykonanych symboli ciągłego przemijania i zmienności sprawił, że mimo upływu lat jedynie zyskały one na wymowie.

niedziela, 13 lutego 2011

Ninjatotamto

Mitów związanych z mieczem japońskim są całe tony- jedne mają jakieś oparcie w rzeczywistości, inne żadnego. A to można nimi obcinać lufy karabinów, a to hartowano je w krwi dziewic- do wyboru do koloru. Jednym z bardziej irytujących jest mit dotyczący „miecza wojowników ninja”- ninjato.



"Klasyczne" ninjato w wydaniu "kup mi mamo". Kliniczne połączenie konfabulacji i marketingu, dostępne na tysiącach aukcji internetowych i w "specjalistycznych" sklepach z bronią japońską.

W kulturze Japonii topos zabójcy oczywiście istniał od dawna ale nigdy nie odgrywał większej roli niż w naszej wizerunek mieszającego złowrogie trucizny lekarza Włocha czy hiszpańskiego zabójcy ze sztyletem mówiącego "carramba". Tak naprawdę popularność "ninja" (zarówno jako określenia wypierającego dawne "shinobi" jak i pewnego motywu wraz z towarzyszącym mu sposobem obrazowania) to lata 50-60, czyli druga fala samurajskiej popkultury.

Warto po raz kolejny zwrócić uwagę na upodobanie Azjatów do typizacji. Zły charakter wygląda tak, dobry tak, piękna a dobra tak, piękna a zła owak, czy będzie to sztuka kabuki, drzeworyt, kryminał czy anime- klisze są wszechobecne. Tak w filmach Bollywood, chińskich wuxia czy wreszcie w japońskich jidaigeki, kiedy jeden wzorzec już się przyjmie, trwa bardzo długo i właściwie nie podlega poważniejszym przemianom. Ot- topos "starego mistrza sztuk walki"- starczy rzucić hasło i każdy wie czego się spodziewać, potrafi opisać "jak to wygląda azjatycki mistrz walki"- vide "Kill Bill" czy "Kung Fu Panda". Nie inaczej było i z tworzeniem toposu "ninja".

Sama nazwa „ninja” (忍者) jest bardzo młoda. Pierwotnie używano terminów „shinobi” (忍び) bądź „shinobi no mono” (忍びの者). Niemal każdy termin japoński zapisany w kanji można przeczytać używając onyomi- ale wcale nie zawsze takie odczytanie będzie poprawne z punktu widzenia historycznego uzusu. Jeśli przyjrzeć się historii nazwy shinobi no mono, to wprowadzona została w man'yōganie czyli , było nie było, zapisie sylabicznym, zaliczającym się do kun'yomi i nie pozostawiającym wiele złudzeń co do tego jak należy odczytać poszczególne słowa- czego potwierdzeniem jest choćby poemat Heguri Uji no Iratsume. Do dziś, nawet w popkulturze, w Japonii o wiele częściej używa się terminu shinobi. Z kolei pochodzący z onyomi termin "ninja" (będący- co nietrudno zauważyć- odczytaniem tych samych znaków) został spopularyzowany już po wojnie, przez autorów takich jak Tomoyoshi Murayama czy Sampei Shirato.

Przedstawień zabójców (czy historii o nich) sprzed tego okresu jest naprawdę bardzo mało. Nie istnieli ani w ramach wyobraźni masowej- nie straszono nimi dzieci, nie układano legend- ani też nie byli uznawani za jakoś strasznie ważnych przez dowódców wojskowych którzy- owszem, używali ich, ale dokładnie tak jak używano szpiegów i zwiadowców na wszystkich innych kontynentach. Mogę się mylić ale mam wrażenie że swoją genezę mają (czy- ich wizerunek ma) w teatrze lalkowym Bunraku, gdzie "niewidzialni" operatorzy zawsze są ubrani na czarno, sugerując tym samym że ich tak naprawdę nie widać (faktycznie w czasie oglądania spektaklu przestaje się ich widzieć). Legendzie zabójców, podobnie jak i legendzie samurajów, katany i większość innych japońskich mitów które przedostały się do współczesnej kultury masowej nadała kształt mieszczańska kultura Edo, z masowo drukowanymi drzeworytami i upodobaniem do sensacji. To właśnie na nich najpierw widać shinobi w czarnych piżamach.



Dość późne (1884) ukiyo-e, przedstawiające atak ninja na Odę Nobunagę, autorstwa jednego z wybitniejszych spadkobierców szkoły Utagawy, Toyonoby (nb. wnuka słynnego Kuniyoshiego). Warto zwrócić uwagę na to, że mimo iż ninja pokazany został w typowym, czarnym kostiumie, to ciągle używa tradycyjnego sztyletu tanto.

Co zabawniejsze- nie ma ani jednego historycznego przekazu dotyczącego najbardziej typowej działalności ninja- skrytobójczych ataków. Nic. Ani jednego. Jak na legendę- to dość niewiele. Oczywiście istnieją informacje o próbach ustrzelenia Nobunagi z arkebuzu ale trudno to uznać za osiągnięcie spektakularne czy wymagające jakichś nadludzkich umiejętności- ot, strzał z ukrycia, zza skały w górach i ucieczka. Potwierdza to znaną od dawna choć zdecydowanie mniej atrakcyjną od hollywoodzkich bajek prawdę: shinobi byli szpiegami, zwiadowcami, ludźmi od brudnej roboty ale, wyolbrzymiając proporcje, bliżej im było do Jamesa Bonda niż Johna Rambo. Ich głównymi zadaniami było zbieranie i przekazywanie informacji, czasem organizowaniu operacji w stylu zdobycia bramy w zamku w Osace w czasie kampanii zimowej 1615, osłanianie władców, wykrywanie innych szpiegów.

Wróćmy do nieszczęsnego miecza. Nie trzeba IQ na miarę takich tytanów Mensy jak Doda żeby zauważyć, że ostatnim, czego mógłby sobie życzyć działający w ukryciu szpieg jest zwracanie na siebie uwagi. Ktoś paradujący publicznie z nietypową bronią nie spełniałby tego warunku, ergo- mamy pierwszy z powodów dla których użycie „ninjato” mijałoby się z celem. Drugi związany jest z samą technologią produkcji miecza japońskiego. Nie wdając się w szczegóły- klinga wykuwana jest jako prosta, przed hartowaniem wygląda dokładnie tak, jak „ninjato”. Sęk w tym, że w trakcie hartowania rosnące kryształy stali rozpychają się, nadając głowni charakterystyczne ugięcie. Może ono być mniej lub bardziej wyraźne, ale obecne jest zawsze. Jedynym wyjątkiem od reguły są rytualne miecze proste, chokuto- takie, z jakimi zwykle pokazywany jest Fudo Myo (ciekawi a nieświadomi znajdą przykład w którymś z wcześniejszych postów), nie mające zastosowania bojowego. Stworzenie „ninjato” byłoby wyjątkowo kłopotliwe z powodów technologicznych (a pamiętać należy o wysokich kosztach produkcji miecza i możliwościach zatrudnienia przez osoby nie dysponujące fortuną mieczników posiadających odpowiednie umiejętności by taki miecz stworzyć). Gdyby taka sztuka się udała, miecz byłby nie tylko kłopotliwy dla użytkownika jako osobliwość, wyjątkowo kosztowny, ale wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi- mniej wytrzymały. By jednosieczna klinga nie wygięła się podczas hartowania musiałaby mieć zahartowaną nie tylko krawędź tnącą, ale i grzbiet (mune), co pozbawiłoby ją elastyczności. Wreszcie- ugięcie klingi zapewnia jej możliwość efektywnego cięcia. Wycinek łuku styka się z płaszczyzną wyłącznie w jednym punkcie, dzięki czemu cała siła włożona w cios skupia się na bardzo małej powierzchni. Ostrze proste nie posiadałoby tej zalety. Mówiąc uczciwie- „ninjato” w takim kształcie, w jakim funkcjonuje ono w popkulturze, nie posiadałoby żadnych zalet. Miałoby wszystkie możliwe wady miecza prostego, wszelkie wady broni jednosiecznej oraz- jako bonus- byłoby obciążone ułomnościami wynikającymi z wymuszania stosowania procesu technologicznego do zadań sprzecznych z jego podstawowymi założeniami. Po co szpiedzy średniowiecznej Japonii mieliby strzelać sobie w stopę w ten sposób ? Nie mam zielonego pojęcia.

Niektóre z tradycyjnych sztuk walki wspominają o stosowaniu przez shinobi mieczy o klingach krótszych niż sugerowałaby to długość saya- trick tego rodzaju dawałby przewagę zaskoczenia ale techniki walki stosowane przez historycznych ninja, opisy używanego przez nich arsenału broni to temat na kompletnie inną, nie związaną z mitami, historyjkę.

wtorek, 25 stycznia 2011

Półprzewodnik

Na rozstajach, w miejscu w którym zwykle odbijamy z głównej szosy na Wieluń w stronę Konopnicy stoi kapliczka. Sama w sobie w gruncie rzeczy niespecjalnie ciekawa- ot, otynkowany, graniasty słup z cegły. Opaprane toto paskudną, brązową farbą (widać komuś we wsi od lamperii zostało), ozdobione nieśmiertelnymi wiejskimi kwiatkami z wściekle różowego i brudno-białego plastiku. W kilku wnękach wizerunki świętych, przy nich parę wstążek. Estetyczno- religijne disco-polo. Stoją i patrza na stojący po drugiej stronie szosy wiejski sklep z chlebem powszednim i równie codzienną wódką. Stoi smętny Krzysztof, smętny Mikołaj, a najbardziej smętny archanioł Michał przeprowadza przez mostek podkolorowane bachorki. Dobór tradycyjny choć zestawienie wydaje się być mocno przesadzone. Zwykle miejsca przejścia- bo tego rodzaju „bramą” pomiędzy tym co znane, swoje, bezpieczne, a tym dzikim, nieznanym i groźnym, są rozstaje- chronił dość uniwersalny krucyfiks, wizerunek Matki Boskiej bądź wyobrażenie jednego ze świętych. Tu mamy prawie kompletną reprezentację psychopompów- tych, którzy zapewniają bezpieczne przejście z tego świata na tamten. Krzysztof- zachowujący od śmierci nagłej a niespodziewanej i opiekun podróżnych. Mikołaj- patron żeglarzy, cudotwórca- wskrzesiciel. Pierzasty archanioł, ten który chroni przed „strzałami gniewu pańskiego” a w razie gdy mu się to nie uda przenosi duszę w zaświaty. Biorąc pod uwagę że nieopodal drogi (dawnego, jeszcze średniowiecznego traktu) płynie Warta, obsada może i nieco nadliczbowa, ale z pewnością na właściwym miejscu.

Ulubionym (choć oczywiście nie jedynym) przewodnikiem zmarłych Japończyków jest ichnij odpowiednik całej trójki z wiejskiej kapliczki w jednym- O-Jizo, Jizo Bosatsu czy, używając oficjalnego, oryginalnego imienia, Ksitigarbha. Wydaje mi się że zdarzyło mi się o nim wspomnieć przy okazji tekstu o buddyjskim piekle, ale warto poświęcić mu więcej czasu bo to nie dość że jedna z bardziej popularnych person, to na dobitkę i jeden z bardziej kochanych bothisatwów.

Jizo jest patronem grzeszników pokutujących w piekłach. Jeśli wierzyć „Sutrze o wielkich ślubowaniach bothisatwy Ksitigarbhy” pierwotnie był dziewczyną z sekty brahminów, która modliła się za swoją bluźniącą trzem klejnotom matkę tak długo, aż matka została wyzwolona z cierpień. By upewnić dziewczynę o skuteczności jej modlitw Budda miał przenieść ją do piekieł. To co w nich zobaczyła sprawiło, że złożyła ślubowania poświęcenia wszystkich swych obecnych i przyszłych wysiłków wybawieniu wszelkich istot od piekielnych tortur. Jest również patronem dzieci choć... trudno oprzeć się wrażeniu że dużo bardziej interesują go martwe niż żywe(czemu na dobrą sprawę trudno się dziwić jeśli wziąć pod uwage hałaśliwość tych stworzeń).



Jizo w typowej dla siebie funkcji patrona zmarłych. Cmentarz w prefekturze Tochigi. © TOCHIGI PREFECTURAL TOURISM ASSOCIATION TOKYO OFFICE/© JNTO

W myśl buddyjskich koncepcji zaświatów dzieci zmarłe przedwcześnie mogą nie zdążyć „zapracować” na zmianę karmy. W rezultacie po śmierci błąkają się na brzegu Sanzu i próbują z zebranych kamyków zbudować stupy bądź pagody (co byłoby zasługą umożliwiającą im zmianę bilansu), w czym przeszkadzają im złośliwe demony. Jizo zbiera te istoty w fałdy swojej szaty i przenosi je przez piekielną rzekę bądz- według innych przekazów- pozwala na wysłuchanie sutr, tym samym ułatwiając drogę do ponownego odrodzenia. Z tego powodu niesamowitą popularnością cieszy się wśród rodziców którzy stracili dziecko (bądź tych których dziecko choruje) zwyczaj ubierania posążków bothisatwy w dziecięce szatki i ofiarowywania słodyczy w nadziei że Jizo zatroszczy się o nie w szczególny sposób.

Stosunkowo niedawnym zwyczajem, związanym z mizu-ko (wodnymi dziećmi czyli odkładając na bok eufemizmy- usuniętymi ciążami) jest ofiarowywanie figurek- jakżeby inaczej- Mizuko-Jizo, mające zapewnić im szczęśliwą reinkarnację a ofiarodawcom- spokój sumienia i bezpieczeństwo przed ewentualną zemstą skrzywdzonych. Dzieci w Japonii od dawna były uważane za istoty stojące pomiędzy światami, nie do końca „stąd” (choć to temat na osobny post). Mizuko-Jizo jest o tyle ciekawy, że jest to bardzo świeży motyw ikonograficzny, powstały plus minus w latach 50-tych, 60-tych. Ujmując rzecz najprościej należałoby nazwać go „dzieciątkiem Jizo”- to wyobrażenia bothisatwy z wszystkimi należnymi mu „dorosłymi”: atrybutami, ale z proporcjami i wyglądam 4-5 letniego dziecka.



Rządki statuetek Mizuko-Jizo ubranych w dziecięce ubranka. Tokyo, © Yasufumi Nishi/© JNTO

O ile większość bothisatwów przedstawianych jest w bogato zdobionych szatach królewskich z terenów Indii, Jizo wyobrażany jest jako zwykły mnich buddyjski. Z wygoloną głową, w prostych szatach, z shakujo (charakterystyczny kij z brzęczącymi pierścieniami, mający odstraszać owady i małe zwierzęta by niosący go przypadkiem ich nie skrzywdził) w jednej ręce i ze spełniającym życzenia klejnotem w drugiej nijak nie pasuje do arystokratycznego towarzystwa zapełniającego świątynie.

Dwunastowieczny zwój Jizō Bosatsu Hosshin Innen Jūō Kyō opisuje sześć postaci Jizo, po jednej dla każdej ze ścieżek zbawienia czy- jak kto woli- dla każdego ze światów w których bothisatwa pomaga potrzebującym. Stał się on podstawą dla powstania sześciu podstawowych typów przedstawień Ksitigarbhy w Japoni. Warto je wymienić bo różnice są minimalne- za każdym razem mamy do czynienia z nieco pucułowatym, łysym mnichem w codziennych szatach

Hoko-o Jizo, Jizo blasku słonecznego to bothisatwa Tendo, drogi niebios, w lewej ręce trzyma laskę, prawą wykonuje mudrę powitania, Yogan.

Yo-Tenka Jizo, bothisatwa Jindo, drogi człowieka ma w lewej shakujo, prawą wykonuje mudrę nauczania, Seppo.

Kongoto Jizo, Jizo posiadania ziemi, bothisatva shorado, drogi ashurów z kongo- odmianą vajry symbolizującą diamentową prawdę w lewej, z prawą ułożoną w mudrę Semu, odgonienia strachu

Bothisatwą Chukushodo, drogi zwierząt jest Kongohi Jizo, w lewej trzyma laskę, prawą układa w mudrę Injo.

Kongoho Jizo, Jizo cennego klejnotu to bothisatwa Kigado, drogi gaki, głodnych duchów. W lewej ręce trzyma klejnot spełniający życzenia klejnot Nio-i ho-jiu , prawą ma ułożoną w mudrę Kanro

Bothisatwa piekieł I drogi demonów, Kongogan Jizo. W lewej ręce trzyma laskę zakończoną ludzką głową, prawą układa w mudrę Jōben.

Tyle jeśli chodzi o wprowadzenie. Jak widać nawet kiedy zaczynam od świętego Mikołaja z wieluńskich kapliczek, chcąc nie chcąc wracam do wody, piekieł i rytuałów przejścia. Skoro nie da się tego uniknąć- pora zanurkować.