piątek, 16 października 2009

Bez tytułu III

Podobno zdarzają się takie seryjne sny. Weź choćby Magdę- tej śni się zawsze to samo miasteczko, w miasteczku ci sami ludzie którzy, kiedy przez dłuższy czas nie zdarza jej się śnić o tym miejscu, dopytują czemu tak dawno jej nie było. W sumie nie miałbym nic przeciwko temu żeby NIEKTÓRE z moich snów powtarzały się choćby i co noc, ale- litości, nie te w których oglądam zrujnowaną i przysypaną śniegiem budę. Tym razem widziałem ją z perspektywy ścieżki biegnącej z doliny aż do świątynnej bramy. Niewielki dziedzińczyk czy raczej kawałek z grubsza wyrównanego terenu porośniętego rachityczną trawą z niewielką studnią pośrodku. We śnie czułem nieodpartą chęć zajrzenia do studni. Powoli podszedłem do niej, pochyliłem się żeby odsunąć deski którymi jakaś pobożna dusza zakryła otwór i oczywiście- jak to we śnie- usłyszałem hałas za plecami. Oczywiście- jak to we śnie odwróciłem się i oczywiście gówno zobaczyłem. Obudziłem się zanim zdążyłem cokolwiek zauważyć i przez chwilę tępo wpatrywałem się w swoje włochate kulasy, sterczące ze sterty pracowicie rozkopanej pościeli. Sen zostawił po sobie dziwne, chociaż znajome uczucie że zapomniałem o czymś ważnym, o istotnej i pewnie niezbędnej informacji która błąka się gdzieś z tyłu czaszki. Pisarze żywiący złudzenia co do swojego talentu piszą zwykle w takich sytuacjach o czubku języka ale nie mając tego rodzaju aspiracji deleguję tą część ciała do może mniej ambitnych za to o wiele przyjemniejszych zastosowań. Jak by nie było przez kilka kolejnych dni nie mogłem pozbyć się z głowy obrazu tamtej chwili. Prostuję się, obracam i … ciemność widzę. Coś... cholera wie co.

Zalałem herbatę. Pierwsza, poranna dawka cukru. Sącząc gorącą breję tępo wgapiałem się w wyłączony ekran monitora drapiąc się... jak każdy świeżo obudzony facet. Siedziałem tak do chwili kiedy do moich zaspanych kubków smakowych nie dotarło że coś tu kurde jest nie tak. Pewnie cierpliwie wysyłały tą informację do mózgu przez jakiś czas ale sam wiesz jak jest nad ranem. Synapsy mają wychodne, coś tam nie działa, coś nie przewodzi. Koniec końców zanim zareagowałem byłem w połowie kubka. Patrzyłem na niego, obracałem w ustach językiem i nie do końca pewien co z tym fantem zrobić. Herbata, zamiast jak zwykle zaciągać z lekka bergamotką, jechała zdecydowanie nieherbacianym metalicznym posmakiem, na dobitkę była niezbyt klarowna. Pamiętam że posądzałem się o użycie przez pomyłkę kubka w którym moczyłem szmatkę do wycierania miecza w trakcie pracy. Wtedy jeszcze mogłem wierzyć w tego rodzaju nieskomplikowane uzasadnienia. Świat przestał być prosty odrobinę później.

Miecz powoli „przeglądał na oczy”. Jasne- o efektach metalurgicznych czy chociażby rozpoznaniu hady ciągle jeszcze nie mogło być mowy, ale większość powierzchni była wyprowadzona. Rdza i czarny nalot zniknęły, stal świeciła matowym, niebieskawym poblaskiem. Całość zaczynała z grubsza wyglądać jak zwykła, zdrowa klinga po wstępnym szlifie. No dobrze, był jeden wyjątek. Jakieś trzy palce od habaki ostrze pozostawało wyraźnie wyszczerbione. Płaskie, podłużne, trzymilimetrowe ukruszenie. Tak naprawdę było ono przyczyną mojego pierwszego szlifierskiego dylematu: czy działać zachowawczo, zostawić ubytek nieruszony, czy też zaryzykować zmianę proporcji ostrza i zwęzić je na całej długości. Ponieważ nie widziałem granic hamonu, miecz był niesygnowany i nie nosił wyraźnych cech żadnej ze szkół, poruszałbym się kompletnie na oślep, ryzykując kompletne zniszczenie głowni. Wybrałem opcję zachowawczą.

wtorek, 13 października 2009

Bez tytułu II

Przeczucie ? Jakie tam przeczucie, czego ? To życie a nie jakiś pieprzony film. Po prostu sen jakich wiele. W każdym razie jeśli chodzi o szlif dalej ciągnąłem tą beznadziejną robotę, heblując kawałek zardzewiałego żelastwa jak pies sukę. Szlif, tradycyjny, japoński szlif, nawet w idealnych warunkach nie jest łatwy a te w których ja zaczynałem... no cóż, idealne nie były. Żadnego stołu, żadnego odpływu, żadnej bieżącej wody. Szara, kwadratowa miska z PCV, kilka kamieni których szanujący się togishi nawet by nie dotknął i to w sumie już, cały setup mojego warsztatu. No dobrze- trochę- TROCHĘ wiedzy i mnóstwo zapału. Wspominałem o pierwszej dziewczynie ? No właśnie. Wszystko było „oh-jakie-nowe”, „oh-jakie-japońskie” i „oh-jakie-wspaniałe”. Nie mam zielonego pojęcia jakim cudem od razu na początku nie dostałem tężca czy jakiejś innej cholery. Rdza, woda, lato i, jak się okazało, piekielnie ostry kawałek metalu. Okazało się w dość paskudny sposób- kciuk goił się trzy miesiące a bliznę na knykciu prawej dłoni mam do dziś, bo w ranę wdał się jakich cholerny grzyb i dopiero spirytus na zmianę z rivanolem połączone z wycinaniem tego co swędziało nożykiem do tapet go wybiły.

Na domiar złego stal z której wykuto to cholerstwo była, ujmując rzecz delikatnie: dziwna. To że rdzewiała w oczach było w jakiś sposób zrozumiałe. Rudy piaskowe, dużo zanieczyszczeń, wysokowęglowa stal. Dosypać sody do wody używanej przy szlifie i będzie dużo lepiej- przynajmniej jeśli chodzi o rdzewienie, bo taka mieszanka wysusza z kolei skórę tak, że po ledwie dwu godzinach pracy robi się błyszcząca i cienka jak na dłoniach staruszków a niedługo później pęka tworząc drobne ranki w każdym najdrobniejszym zagięciu. Szlifowanie w lateksowych rękawiczkach nie wchodziło w grę, a twarze pań w aptece gdzie kupowałem wazelinę z każdą kolejną wizytą mówiły coraz więcej o ich opinii na temat moich upodobań. Jak by nie było sam fakt rdzewienia to jeszcze nic. Wspominają o nim wszyscy togishi, wzmiankują wszystkie podręczniki, słowem: jest to coś czego należy się spodziewać. O wiele gorsze było to, że ostrze zamiast pokrywać się zwykłym rdzawym nomen-omen nalotem, robiło się najpierw zielonkawe. Stal ? Zieleniejąca pod wpływem wody jak jakaś cholerna miedź ? Tego jeszcze nie grali.

Oczywiście na początku szło mi jak krew z nosa. Plecy, ręce, nogi, pośladki- po godzinie pracy całe ciało zaczynało drętwieć i boleć. W przerwach zagrzebywałem się w ikonografię. Co ? Że nie wyglądam ? No popatrz... a jednak. Dawno temu, kiedy zrozumiałem że kariera naukowa składa się w dużej mierze z lizania starych i mało apetycznych zadów, ku rozpaczy rodziców rzuciłem ambitne plany w kąt i wziąłem się za grafikę. Mimo to ciągle, może z przekory a może z nawyku, zajmowałem się historią kultury. Kiedy minęło mi zniesmaczenie po niesławnym zamknięciu studiów doktoranckich miałem tak dość starej Europy, że wziąłem się za symbolikę dalekiego wschodu. To była terra incognita. O ile symbole europejskie czytałem instynktownie, były dla mnie językiem o wiele bardziej naturalny niż polszczyzna, o tyle symbole Tybetu czy Japonii okazały się być klockami łamigłówki której zasad zupełnie nie znałem. Słowa, gesty, kolory, układy i wzajemne powiązania... nic nie pasowało do niczego. Wycierałem ręce, co na dobrą sprawę było tylko czczą pantomimą bo czarny osad wraz z zapachem metalu wgryzał się w skórę i siadałem do kolejnych emanacji, kręgów świata diamentowego, mudr, mantr, inkantacji.

Po jednej z takich nasiadówek po raz pierwszy złapałem się na próbie cofnięcia błędu w szlifie gestem naciskania klawiszy Ctrl+Z. Głupota. Drobnostka. Rzecz która przydarza się każdemu pracującemu z komputerami, automatyczne i odruchowe przeniesienie zachowania które jest czymś normalnym w ciągu 8 godzin codziennej pańszczyzny. Sęk w tym, że w tej chwili nie siedziałem przy komputerze. Najpierw roześmiałem się jak głupi a potem spojrzałem na swoją dłoń. Wyprostowane palce mały i wskazujący. Podkurczony serdeczny i środkowy. Kciuk odwiedziony w bok. Gest odegnania zła. Tarjana. Abhayamudra. „Koza” z tradycji Słowian. Ręka Fatimy. Święta piątka. Khamsa.

Niech smutek nie przekroczy przez tą bramę
Niech zmarwienie nie zagości w tych murach
Niech nie ma tu sporów
Niech ten dom pozostanie wypełniony błogosławieństwem radości i pokoju

czwartek, 8 października 2009

Kiedy robi się mokro

Opowiadania opowiadaniami ale nie ma to jak kawałek historycznego mięsa. Drugi post dzisiejszej nocy więc nie będę się rozpisywał. Za oknem leje, ja wypiłem ponad dziesięć herbat- będzie o ochronie przed wilgocią.

Nihonto z natury nie przepadają za wodą. Ten kto dotknął kiedyś paluchem powierzchni ostrza ze stali węglowej (lub ma znajomych nie potrafiących trzymać łap przy sobie) ten wie, jak błyskawicznie potrafi ona rdzewieć. Po 10 minutach od dotknięcia zmiany wymagają polerowania uchiko a czasem wręcz powtórzenia ostatnich stadiów szlifu. Niestety, samurajowie nie mieli wpływu na warunki pogodowe w jakich przychodziło im się przemieszczać a od edyktów Dai-sho katana no Sunpo oyobi tohats futsumoh no Sei (1645) wręcz nie wolno im było paradować bez mieczy.

Najprostszym sposobem zabezpieczenia miecza przed wilgocią było opatulenie go różnego rodzaju pokrowcami, wykonywanymi z bawełny bądź jedwabiu. Te okrywające saya nie są szczególnie pasjonujące, o wiele ciekawszym wynalazkiem były "czapeczki" nakładane na tsukę. Ponieważ nie były noszone w czasie służby, nie podlegały restrykcjom formalnym, dlatego bardzo często zdobiono je możliwie bogato, zwykle dodatkowo umieszczając na nich mon właściciela miecza.



Ilustracja zamieszczona dzięki uprzejmości p. Kena Hoonjan z firmy Dragon Dance Japanese Antiques http://www.trocadero.com/dragondance

Jeszcze inną formą były czysto użytkowe "prezerwatywy" nakładane na tsukę i ciasno wiązane tak, by umożliwiać pewny uchwyt i użycie miecza w razie potrzeby, bez konieczności bawienia się w odplątywanie sznureczków. Rękojeść miecza wyglądała wtedy właściwie identycznie jak rękojeści współczesnych fukuroshinai.



Ilustracja zamieszczona dzięki uprzejmości p. Kena Hoonjan z firmy Dragon Dance Japanese Antiques http://www.trocadero.com/dragondance

Ważniejsze osobistości nie odbywały podróży konno czy nawet pieszo, a w palankinach w których z powodu ciasnoty noszenie ceremonialnych tachi czy katan było niemożliwe. Miecze umieszczano w dość charakterystycznych, cylindrycznych tubach i powierzano giermkom idącym za palankinem. Większość z tych pojemników była bogato zdobiona- świetnym przykładem jest bogato zdobiony egzemplarz z British Museum (na fotce poniżej). Okres Momoyama, laka, maki-e złotem, inkrustacje macicą perłową na podkładzie drewnianym.

środa, 7 października 2009

Bez tytułu I

Pierwsze zmiany były zupełnie niezauważalne. Musiały być. Koniec końców trudno oczekiwać żeby woda czerpana ze starej, zapuszczonej studni zawsze była krystalicznie czysta, zwłaszcza kiedy pompa działa jak chce a o żadnych filtrach nie może być mowy. Nic czym tak naprawdę warto by się przejmować. Odrobinę bardziej żółtawe zabarwienie, na dobrą sprawę widoczne dopiero wtedy kiedy postawi się obok szklanki z kranówką i butelkowaną wodą mineralną. Jasne- zwariowane pańcie z zakrętką na punkcie zdrowego trybu życia czy ich metroseksualne odpowiedniki z pewnością kręciłyby nosem ale nie dajmy się zwariować- nikt kto w dzieciństwie pił wodę z ulicznych pomp nie będzie przejmował się tego rodzaju pierdołami. Zwłaszcza pijąc lurowatą herbatę której gatunek tak czy tak nie ma znaczenia. Liczy się wyłącznie ilość cukru.

Czekaj, zapalę fajkę.

To było pierwsze doświadczenie. Pierwsze zauroczenie. Dawka próbna. Podobno w przypadku narkotyków dają ją darmo. Nie wiem- nie mam doświadczeń z narkotykami, ale jeśli chodzi o nihonto w kraju kwitnącego kartofla to dupa zbita. Klinga przyjechała z Osaki. Zapakowana w folię bąbelkową i kilka arkuszy codziennej gazety. Zardzewiała, skazana na godny pożałowania los przedmiotów nieprzydatnych. Nie potrafię powiedzieć czemu w ogóle zdecydowałem się ją wylicytować. Podejrzewam że tak sprzedawca- siedzący w Japonii Francuz handlujący japońskimi antykami, jak i wszyscy oglądający aukcję musieli stukać się w głowę widząc wariata gotowego płacić za kawał złomu. Jak by nie było- trafiła do mnie.

Zabierałem się do niej równie niezdarnie co nastolatek do pierwszej dziewczyny w życiu. Wbrew radom kolegów którzy polecali potraktować trupa drucianą szczotką, albo co najmniej arato, zdejmowałem rdzę kamieniami których normalnie używa się do polerowania. Powoli, strasznie mozolnie, centymetr po centymetrze. Najpierw zeszła luźna, czerwona rdza. Później pokłady czarnych, nieaktywnych tlenków, tworzące matową, tłustą powłokę. Wreszcie po tygodniu chechłania zaczęła przezierać zimna, niebieskawa stal.

Chyba wtedy po raz pierwszy przyśniła mi się mała, zrujnowana świątynia na przełęczy rodem z filmów Kurosawy. Dziurawy dach, sterty naniesionego wiatrem śniegu pod ścianami, przechylona na jedną stronę tori. Malowniczy obraz nędzy i rozpaczy, z wiatrem wczuwającym się w rolę i wyjącym niemiłosiernie. Blada grań trędowatego kamienia, kępy suchej trawy sterczące spod śniegu. Ot- mało znaczący obrazek. Jeśli zajmujesz się wszystkim co japońskie zbyt długo, nie dziw się że potem tłuką ci się po łbie krajobrazy nijak nie pasujące do gryki i dzięcieliny.

CDN