czwartek, 16 grudnia 2010

Itetsuru

Za oknami coraz więcej śniegu. Natura zlitowała się nad zmysłem estetycznym mieszkańców Łodzi i przynajmniej na parę miesięcy przykryła to miasto warstwą izolacji. Wygląda to trochę jak makijaż 50-latki albo spojler na maluchu- niby coś tam poprawia, ale nawet najbardziej naiwni bez trudu połapią się że to działania nie tyle nawet nieskuteczne co kompletnie chybione. Jakkolwiek by nie było- jest biało i monochromia za oknem uzasadnia zajęcie się „śnieżnymi” motywami.

Żyjący w drewniano-papierowych domkach Japończycy nieprzesadnie ukochali śnieg, czemu zresztą trudno się dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że na wyspach do dziś nie przyjęła się koncepcja centralnego ogrzewania a jedynym sposobem ugrzania się jest kotatsu- dość żałosny podgrzewany stoliczek (wszyscy siadają dookoła i wtykają kulasy pod blat, gdzie umieszczone jest źródło ciepła). Mimo to w opowieściach niechęć do było nie było wrogiego żywiołu miesza się z czymś w rodzaju fascynacji.



Japońskie żurawie z Hokkaido. ©Hokkaido Tourism Organization/© JNTO

Normalnie żurawie są wyjątkowo optymistycznymi symbolami długowieczności, jednymi ze zwierząt które mają przynosić szczęście. Złożenie tysiąca żurawi z origami ma być środkiem gwarantującym spełnienie jednego życzenia (pierwotnie ograniczało się do zdrowia i długowieczności ale że ludzi trudno zadowolić ofertę- jak widać- poszerzono). Pod wpływem mitologii chińskiej kojarzone są również z dobrym gustem, sztuką i dworskim wykwintem. W przeciwieństwie do karpi czy smoka żuraw jest symbolem „kobiecym”. Dużą popularnością cieszy się opowieść o szacie tysiąca piór, będąca odmianą znanej i u nas historii o księżniczce- żabie czy, w wersji z „Baśni tysiąca i jednej nocy”, księżniczce- małpie (nie wspominając o opartej na tym samym motywie anegdocie pierwszej części „Shrecka”- kolejny dowód na to że stare motywy nigdy tak naprawdę nie umierają). Mężczyzna żeni się z nieznaną sobie wcześniej piękną dziewczyną której jedyną wadą jest to, że nie pozwala mu, pod groźbą odstawienia od stołu, łoża i każdego innego strasznego nieszczęścia, oglądać się w nocy. Oczywiście ciekawski małżonek nieodmiennie popełnia typowo męski błąd i próbuje za wszelką cenę odkryć przyczynę nietypowego zachowania swej bogdanki, przez co ściąga na siebie wyjątkowo niemiłe konsekwencje. O dziwo nie chodzi o cellulit, a o fakt, że ukochana nocą wraca do starannie ukrywanej w ciągu dnia postaci białego żurawia. Reszta zależna jest od prezentowanego wariantu legendy- czasem bohater po wielu perypetiach związanych z odkryciem prawdziwej natury kobiety i związanym z tym szokiem łączy się ponownie z ukochaną i żyją długo i szczęśliwie, choć w przypadku Japończyków wszystko zwykle kończy się źle, tragicznie a przynajmniej smutno, co daje słuchaczom szansę napawania się oh-jakże-dystyngowanym poczuciem ulotności wszechrzeczy. Wabi, sabi and all that jazz.

Żyjące w Japonii żurawie słyną z niezwykłej odporności na zimno, zdaniem biologów związanej z umiejętnością zwężania naczyń krwionośnych w nogach, dzięki której mogą godzinami sterczeć w lodowatej wodzie polując na ryby bez obaw o wychłodzenie organizmu. W czasie zadymki stają na jednej nodze, chowają głowę pod skrzydło żeby zminimalizować straty ciepła i stoją tak dopóki pogoda się nie poprawi lub dopóki nie zamarzną stojąc. Ten cichy, zacięty upór sprawił że wizerunek stojącego w takiej pozie żurawia stał się symbolem wytrwałego dążenia do przetrwania o własnych siłach bądź- jakżeby inaczej- śmierci, wszystko to wbrew otoczeniu i przy całkowitej obojętności na nie. Ma (czy miała) być to również pośmierdująca dydaktyzmem zachęta dla młodych kobiet do cierpliwego znoszenia przeciwności losu.

czwartek, 18 listopada 2010

Kill de-Bill

Od premiery pierwszej części Kill Billa na wszelkiego rodzaju aukcjach (zwłaszcza na Allegro) pojawiają się miecze "kute przez Hattori Hanzo na Okinawie". Powoływanie się na tą postać jest tak powszechne, że warto przypomnieć kim tak naprawdę był facet którego Tarantino ubrał w buty miecznika i posłał gdzieś w siny kąt Japonii.

Historyczny Hatori Hanzo , znany też pod imionami Masanari vel Masashige lub Oni no Hanzo ("diabelski Hanzo"), urodził się w prowincji Iga 1541 roku jako syn Hattori Yasunagi. Od początku związany był z Tokugawą Ieyasu, pod którego dowództwem walczył od momentu kiedy skończył 16 lat. Wiemy że walczył pod Anegawą (1570), Mikatagaharą (1572), jednak najcenniejszą usługą jaką oddał przyszłemu shogunowi było ocalenie go przed pojmaniem przez armię Akechiego Mitsuhide w 1582 roku, zaraz po śmierci Nobunagi. W chwili kiedy wieść o zdradzie Akechiego dotarła do Ieyasu obozował on z niewielką eskortą pod Osaką- daleko od swojego lenna. Hanzo zaproponował że przeprowadzi orszak drogami przez prowincję Iga w której miał wyjątkowo rozległe znajomości- propozycji tej przeciwstawiał się gorąco Anayama Beisetsu. Tokugawa zdecydował się zaufać Hanzo- jak się okazało słusznie, Anayama który wybrał inną drogę zginął. Podczas podróży przez Iga Ieyasu towarzyszyła silna eskorta wystawiona przez miejscowych. Za swoje zasługi Hanzo został nagrodzony zwierzchnictwem nad oddziałem 200 ludzi pochodzących z Iga, jego imię do dziś nosi jedna z bram w zamku Edo- "Hanzomon". Hattori Hanzo zmarł w 1596, został pochowany na cmentarzu świątyni Sainen-ji w Shinjuku, Tokyo. W tej samej świątyni przechowywane są jego ulubione włócznie.

Warto wspomnieć że z powodu związków z prowincją Iga bardzo wielu uważa Hanzo za "ninja" (lubują się w tym zwłaszcza amerykańscy nauczyciele różnych egzotycznych szkół walki), często powtarzana jest też legenda jakoby śmierć w wieku 55 lat była wynikiem zemsty klanów ninja których sekrety Hanzo miał wyjawić Ieyasu.

Po śmierci Hattori Hanzo jego miejsce oraz tytuł "Iwami-no-Kami" przejął dziewiętnastoletni syn, noszący to samo imię co ojciec- Hattori Masanari- zapisane innymi znakami. Jego ludzie pełnili funkcję strażników zamku Edo.

niedziela, 14 listopada 2010

Kto ma głowę na karku...

Europejskie wampiry są normalne. No- może bez przesady z tą normalnością, jeśli oczywiście pominiemy najnowszą edycję wampira dla nastolatek które niby są nieumarłe, ich krew nie płynie ale mimo to- pewnie za sprawą magii- nie narzekają na problemy z erekcją. Te ciut bardziej staroświeckie chodzące trupy wprawdzie żywią się krwią, lewitują, uwodzą kobiety spojrzeniem i przy tym wszystkim mówią po angielsku z ciężkim rosyjskim akcentem, niemniej jednak nie ma co udawać- nie są one jakoś przesadnie upotwornione. Ot- banda bladawych fircyków z przerośniętymi kłami, wypisz wymaluj- dziedzic z sąsiedniego majątku, na dobitkę z problemami ze zgryzem. Sądząc po tak mizernych rezultatach, przodkowie musieli widać mieć lepsze zajęcia niż wymyślanie „czym tez by się skutecznie nawzajem postraszyć”.

Z jedną z bardziej fantazyjnych azjatyckich odmian wampira zetknąłem się dzięki „Okko”- najpierw komiksowi Hub'a, a potem opartej na nim grze (lubiącym gry planszowe szczerze polecam, naprawdę świetna zabawa). W grze, osadzonej w fantastycznym świecie imperium Pajan, funkcjonuje on pod malajską nazwą „pananggalan”. W niewiele mniej fantastycznym imperium Japan stworzenie to nazywano nukekubi. Za dnia wygląda jak zwykły ryżojad, jedyną oznaką dzięki której można go odróżnić od ludzi jest linia czerwonych znaków biegnących dookoła szyi. Nocą głowa nukekubi oddziela się od ciała wzdłuż tej linii i wtedy daje o sobie znać prawdziwa natura stworzenia. Głowa wraz z dyndającymi pod nią wnętrznościami (płucka, serce, jelita itd.) lata, sypiąc iskrami, w poszukiwaniu ofiar. Kiedy znajdzie apetycznie wyglądający kąsek, zbliża się do niego z przeraźliwym, paraliżującym wrzaskiem, potem (jakkolwiek idiotycznie by to nie brzmiało) uderza „z baśki” i wreszcie wbija kły.


Nukekubi czy- jak kto woli- penaggalan. Figurka Hazgaard do gry "Okko". Za jej sprawą w ojczyźnie swobód obywatelskich gra została uznana za "niewłaściwą". De gustibus...

W czasie polowania ciało nukekubi musi, podobnie jak pozostawione na czas przeistoczenia ubrania wilkołaków z podań niemieckich, pozostawać nieporuszone. Jeśli ktoś je przesunie lub, co jeszcze gorsze, zabierze wampir znajdzie się w... ekhm... „śmiertelnym” niebezpieczeństwie. Gdy przed nadejściem świtu głowa nie może połączyć się z ciałem, cała istota ginie. Według innych wersji równie groźne jest pianie koguta.



Dość typowe przedstawienie rokurokubi (tym razem kreska genialnego Hokusaia). Nie wiedzieć czemu obake tego typu zwykle ucharakteryzowane są na gejsze.


Niezastąpiony Hearn, chyba jedyny obcokrajowiec którego Japończycy naprawdę pokochali, zamieścił w Kaidan ( http://gaslight.mtroyal.ca/kwaidanJ.htm ) opowiadanie żywcem wzięte z podań ludowych o nukekubi, choć popełnił tam dość nietypowy dla siebie błąd- pomylił nukekubi z innym stworzeniem, rokurokubi. I w jednym i w drugim przypadku osobliwą częścią istoty jest kark, ale o ile w przypadku nukekubi głowa może oddzielać się od niego, o tyle rokurokubi może rozciągać swoją szyję do absurdalnych rozmiarów. Różne też są zamiary obu stworzeń- o ile nukekubi jest istotą groźną i złośliwą, o tyle rokurokubi jedynie dziwaczną. Długa szyja ma co prawda ułatwiać jej żywienie się, ale jej dieta ogranicza się do zlizywania zbierającego się na sufitach kopcia ze świec.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Urameshi, Iemon-dono

Większość motywów obecnie uznawanych za ikoniczne dla tradycyjnej kultury japońskiej jest w gruncie rzeczy dość młodych i, co może zabrzmieć jak bluźnierstwo dla wielbicieli wszystkiego co samurajskie, nie mają one właściwie żadnego związku z kulturą wysoką. Obraz "dawnej" Japonii, taki, jaki obecnie serwuje się masom jako , jest zlepkiem dzieł najbardziej pogardzanych w ówczesnym społeczeństwie- mieszkańców wielkich miast. To oni „skalani” obracaniem pieniądzem i dzięki owemu skalaniu błyskawicznie przerastający równie dumnych co coraz częściej obdartych wojowników byli spiritus movens eksplozji kultury. Dawny mecenat daymio i szogunów został wbrew intencjom które przyświecały edyktom Ieayasu zepchnięty w cień przez mecenat wielkich kupców i domów handlowych. Dokonało się to nieomal „od niechcenia”, wręcz przypadkowo, a stworzona przez nich kultura do tego stopnia zdominowała pejzaż Japonii, że przedstawiciele wyższych klas gotowi byli na odwieszanie na kołku własnych przywilejów byle być dopuszczonymi do możliwości brania udziału w rozrywkach plebsu.
Jedną z gigantycznych „fabryk” nowych motywów był teatr, mówiąc precyzyjniej znienawidzone przez szogunat przedstawienia kabuki. O ile wcześniejsze noh uznawano za rozrywkę godną samurajów, o tyle kabuki było czymś co wywracało do góry nogami całą koncepcję rozdziału klas. Już samo to, że na widowni status społeczny nie miał znaczenia stanowił policzek dla władz. Co gorsze niesamowita popularność sztuk sprawiała że nagle aktorzy, ludzie będący do tej pory poza nawiasem społeczeństwa, stawali się idolami mas, wielbionymi zarówno przez samurajów jak i najbiedniejszych z biednych. Jakby tego było mało, teatry , jako miejsca w których gromadziły się masy potencjalnych klientów, błyskawicznie obrastały różnej maści przybytkami, od względnie niewinnych sklepików w których można było kupić pamiątki, po domy uciechy. Świat ukiyo nie tyle celowo odrzucał etos samurajski, co raczej w ogóle się nim nie zajmował, tworząc własny model uznając chwilową przyjemność (w przypadku nisko opłacanych robotników często okupywaną przymieraniem głodem) za ważniejszą od heroicznych ideałów bushi.

Historia o której chciałem napisać zaczęła swój żywot jako jedna z popularniejszych sztuk teatralnych epoki Edo. Została napisana przez Tsuruya Nanboku IV i jest do dziś najsłynniejszą japońską opowieścią o duchach. Dla porządku: treść. Yotsuya Kaidan (bo tak brzmi oryginalny tytuł) opowiada o- jakżeby inaczej- zemście zza grobu. Istnieje kilkanaście wariantów i adaptacji, jednak sednem pozostaje nieodmiennie historia Oiwy, pięknej żony ronina Tamiya Iemon'a. Rywalką o względy jej męża jest córka bogatego Ito Kihei która, by pognębić rywalkę, podsyła jej zatruty krem który sprawia, że twarz Oiwy zostaje oszpecona- jedno z jej oczu znika pod opuchlizną, połowa głowy łysieje. Iemon opuszcza dom żony, nakazując słudze zgwałcić ją (co dawałoby mu prawo do porzucenia jej). Do gwałtu nie dochodzi, jednak w czasie szarpaniny Oiwa przypadkowo rani się śmiertelnie mieczem bądź- inna wersja- po zobaczeniu swojego odbicia w lustrze popełnia samobójstwo. Od tej pory jej duch, w postaci klasycznego onryo, prześladuje wszystkie osoby które w jakikolwiek sposób przyczyniły się do jej nieszczęść. W czasie nocy poślubnej Iemona i jego nowej żony ukazuje się zamiast rywalki. Iemon tnie mieczem ducha, tylko po to, by odkryć że właśnie zamordował córkę Ito. Kolejno giną wszyscy związani z Oiwą i Iemonem. W ostatnim akcie opętany przez ducha, oszalały Iemon zostaje zabity przez szwagra Oiwy, Sato Yomoshichiego.



Oiwa oczami wielkiego Utagawy Kuniyoshiego. Zdecydowanie nie jest to najlepsza z jego prac, tym niemniej stanowi świetny przykład tego, jak wyglądały masowo drukowane wyobrażenia japońskich okropności.

Sztuka była wściekle popularna, do dziś powstało ponad 30 filmowych adaptacji (między nimi moja ulubiona, anime "Ayakashi: Samurai Horror Tales"), podobno nawet postać Sadako z „Ringu” jest hołdem jaki reżyser złożył twórcy Yorsuya Kaidan. Powieść ta jako pierwsza przenosiła historie o duchach z pałaców arystokracji, pól bitew czy odludnych i posępnych miejsc znanych z legend „pod strzechy”, lokując całą historię w dobrze znanych realiach zwykłych, miejskich domów, a przez to ściągając wszelkie paskudztwa i niesamowitości jakimi raczono się nawzajem w bezpośrednie otoczenie widzów, strasząc ich wizją upiornego sąsiedztwa. W czasie debiutu na scenach przyciągała widzów niespotykaną wcześniej ilością krwawych czy obrzydliwych scen, wśród których znajdowała się min. parodia jednej z bardziej lubianych przez Japończyków sytuacji erotycznych- widoku kobiety, która szykując się do snu rozczesuje włosy. Kiedy w Yotsuya Kaidan Oiwa czesze włosy, za jej plecami zbiera się monstrualny kłąb- rezultat działania oszpecającej trucizny. Chwilę później aktorka odwraca do publiczności odpowiednio ucharakteryzowaną twarz, potęgując efekt.

Niektórzy badacze kabuki uważają że inną przyczyną niecodziennej popularności historii mściwego ducha jest sposób w jaki pokazuje ona przemianę ról oprawcy i ofiary. Iemon- początkowo kat, w ostatnich odsłonach jest już tylko niezdolną do obrony ofiarą, kimś kto zostaje zabity nie tylko z zemsty ale, jak deklaruje ze sceny sam Yomoshichi, z litości. Z kolei Oiwa- piękna, bezbronna i niewinna, zmienia się w odrażającego i niemal wszechmocnego demona. Podobno współcześni znajdowali tu aluzje do aktualnej sytuacji politycznej.



Wydawcy drzeworytów szczególnie upodobali sobie motyw lampionu, który w oczach na wpół obłąkanego Iemona miał przemieniać się w postać ducha. Ukiyo-e Shunkosai Hokuei (aktywny od 1824 do 1837, specjalizował się min. w portretach aktorów kabuki). Warto zwrócić uwagę na literę namalowaną na czole upiora. To niedokończona litera sanskrytu symbolizująca Buddę Amitabhę- tego który związany był ze zbawieniem zmarłych. Niekompletność znaku ma oznaczać brak gotowości Oiwy do opuszczenia tego świata.

Wracając na momencik do ikonografii: znaki rozpoznawcze Yotsuya Kaidan to zawodzący krzyk Oiwy „Urameshi, Iemon-dono” i oczywiście sama postać złowieszczego ducha- kobiety z długimi, czarnymi włosami, opuchlizną na jednym oku, makijażem w kolorze indygo, ubrana w białe, pogrzebowe kimono. Co ciekawe podobno sama opowieść jest „przeklęta”- członkowie ekip filmowych mają być prześladowani klątwą Oiwy a liczne wypadki na planach zdjęciowych zdają się potwierdzać ten fakt.

Ciekawość, jak wyglądają spirytystyczne zabezpieczenia serwerów na których Google wiesza blogi...

poniedziałek, 1 listopada 2010

Sadako & Co.

Traf chciał że ostatnio, bezpośrednio przed naszym narodowym świętem palenia stearyny, zajmowałem się yurei czyli, mówiąc bardzo ogólnie, japońskimi duchami. Oczywiście uznanie że yurei to po prostu "duch" i kropka w jakiś sposób rozwiązywałoby sprawę, byłoby jednak pójściem po najmniejszej linii oporu. By rzecz nieco uporządkować: japońskie „strachy”- demony, duchy, widma i potwory- to wszystko yokai. Każda mniejsza lub większa nadnaturalna potworność mieści się w worze z tą etykietką, choć zawiera on całe mnóstwo pomniejszych woreczków i przegródek, między innymi właśnie yurei czyli- mniej lub bardziej kulawo tłumacząc termin- dusze ulotne. Te z kolei dzielą się na funayurei (duchy tych którzy utonęli, pokryte łuskami bądź posiadające inne rybie atrybuty), goryo (dosł. szacowne duchy- dusze arystokratów załatwiających po śmierci niedokończone interesy), ubume (duchy matek zmarłych w połogu lub tych które osierociły małe dzieci), zashiki-warashi (duchy zmarłych dzieci, jak wszystkie dzieci stworzenia wredne i złośliwe) i wreszcie najważniejsze z punktu widzenia wielbicieli horrorów- onryo czyli dusze które dostały przepustkę z czyśćca by móc dopełnić zemsty na żyjących.




Warto zauważyć że o ile w przypadku duchów europejskich zemsta bywa ukierunkowana na sprawców tragedii, o tyle japońskie onryo, być może z racji silnej nadreprezentacji płci pięknej w tej grupie, nie zwykły przejmować się tego rodzaju drobnostkami. Ich zemsta jest w większości przypadków ślepa i dotyka wszystkiego i wszystkich którzy znajdą się w polu rażenia, czego znakomitym przykładem jest choćby los większości postaci pojawiających się w seriach horrorów „Ring” czy „Ju-on (The Grudge)” bądź- bardziej klasycznie- osób związanych z legendarnym kimonem Furisode, opisanym w relacji Lafcadio Hearn'a. Tytuły nieprzypadkowe- było nie było to od nich zaczął się tryumfalny przemarsz horroru japońskiego przez sale kinowe globu.

Najbardziej charakterystyczne cechy azjatyckiego ducha w stroju służbowym ? Jakoś tak się składa że w przypadku onryo zwykle mamy do czynienia z postacią ubranej na biało kobiety, przesuwającej sie nad ziemią z bezwładnie zwisającymi z nadgarstków dłońmi. Długie, lejące się czarne włosy, zdeformowana twarz i podkrążone oczy dopełniają obrazu. Pierwszy z filmów serii był dla mnie odkryciem, przy kolejnych typowość przedstawiania onryo zaczęła irytować, bo w końcu ileż razy można oglądać włosy wyłażące z kranu czy przeciskające się pod drzwiami, a później- zastanawiać.



Obrazek który prześladował mnie przez sporą część dzieciństwa- klasyczne, XIX wieczne przedstawienie onryo, autorstwa Ito Sei.

Jak się okazuje zdaniem większości badaczy typizacja wyobrażeń onryo pojawiła się w epoce Edo, wraz z eksplozją zainteresowania teatrem kabuki (w epokach wcześniejszych trudno szukać jej śladów). Komunikacja z widzem rządziła się swoimi prawami i wymuszała – w identyczny sposób w jaki miało to miejsce choćby w niemym kinie- stworzenie łatwo rozpoznawalnych typów, kanonów przedstawiania postaci, dzięki którym będą one rozpoznawalne już na pierwszy rzut oka. Jako że duch japoński przemieszcza się lewitując nad ziemią, z dłońmi zwisającymi bezwładnie z przegubów, na scenie aktorzy grający te postaci ubierani byli w białe (w domyśle: pogrzebowe) kimono z bardzo długimi rękawami a dla zwiększenia efektu czasem podwieszano ich na systemie lin i bloczków, co pozwalało na imitację „lotu”. Kolejną tradycją funeralną jaką skopiował teatr było rozczesywanie długich, za życie kunsztownie ułożonych włosów i układanie ich luźno- na potrzeby teatru dla spotęgowania efektu fryzurę dodatkowo mierzwiono. Obrazu dopełniał makijaż w odcieniach indygo, z oczyma podkreślonymi czerwienią.

Mamy tu- jak się okazuje- pudełko w pudełku. Współczesna popkultura amerykańska kopiuje popkulturę współczesnej Japonii, która z kolei wzoruje się na popkulturze Japonii epoki Edo, która znów sięgała do wzorców pochodzących z kultury japońskiej starożytności, a wszystko to krytycy filmowi obwołują nowym nurtem kina grozy.

Wesołych świąt.

poniedziałek, 25 października 2010

Say hello, wave goodbye

Gdyby się nad tym zastanowić to japońskie koty są jak teściowe. Mają opinię tak złą, że odsyłanie ich do diabła wypadałoby traktować jak grubą nieuprzejmość w stosunku do władców piekieł, z drugiej jednak strony zdarzają się i takie które uważa się za istoty dobroduszne i przynoszące szczęście (mowa oczywiście o kotach- każde porównanie ma granice poza które nie należy go rozciągać bez ryzyka popadnięcia w absurd).

Swego czasu, spacerując z najlepszą z żon po Chinatown, weszliśmy do sklepiku z gadżetami do komórek. Opakowania, naklejki, paski, smycze i oczywiście najróżniejsze maskotki. Wyszliśmy z małą paczuszką zawierającą coś takiego:



Na pierwszy rzut oka krzyżówka Wańki-wstańki z pokemonem. W rzeczywistości jest to uproszczona wersja maneki-neko (dosłownie "zapraszający kot"), jednej z najpopularniejszych japońskich figurek-amuletów, mających przynosić szczęście. Jeśli chodzi o popularność i zasięg występowania klasyczny maneki-neko jest azjatyckim odpowiednikiem naszych gipsowych krasnali, z tym że zamiast brodatego koślawca mamy postać siedzącego, trójkolorowego kota z uniesioną łapą, czerwoną kokardą i dzwonkiem na szyi i tradycyjną, złotą monetą opartą o łapy.



Cała historia ma swój początek w epoce Edo, chociaż pierwsze datowane wyobrażenia są nieco późniejsze i pochodzą już z ery Meji, gdzieś około roku 1870. Oczywiście legenda występuje w kilku wariantach. Najbardziej popularny opowiada o kocie, który pojawił się przed podróżującym przez niegościnną okolicę dygnitarzem (w zależności od wersji miał nim być lokalny bogacz, daymio lub nawet sam cesarz), wykonując łapą gest przywołania. Podróżnik miał zareagować na kocie zaproszenie i dzięki temu uniknąć a to uderzenia pioruna który trafił dokładnie w drzewo pod którym wcześniej się zatrzymał, a to zasadzki wrogów, a to jeszcze innej nieprzyjemności. Według innej wersji (przytoczonej min. przez prof. Tubielewicz) pierwowzorem maneki-neko miał być ulubiony kot Usugumo – kurtyzany z Yoshiwary. Któregoś wieczoru zwierzę zaczęło łazić za swoją panią, miauczeć, zaczepiać łapą o kimono, słowem- być po kociemu upierdliwe. Właściciel przybytku w którym rzeczona kurtyzana pracowała czy to przesądnie wierząc że zwierze próbuje opętać swoją panią, czy też mniej przesądnie uznając że ma skurkowańca dość i chce chwili spokoju obciął mu łeb. Kocia głowa podskoczyła, podleciała pod sufit i zagryzła zaczajonego tam węża, w ten sposób chroniąc swoją panią przed niechybną śmiercią (swoją drogą frapujące że sierściuch pofatygował się podjąć jakiekolwiek sensowne działania dopiero post mortem). Jak to w legendach wszyscy wpadli w oszołomienie, zadziwieni wiernością kota, rozlali morze łez a potem zaczęli lepić figurki przedstawiające tragicznie zmarłego nieboszczyka, które miały tą cudowną właściwość że przyciągały klientów. Zdaniem niektórych badaczy fakt popularności motywu wśród kurtyzan był nieprzypadkowy- uważano podobno że tak jak koty potrafią opętać człowieka, tak gejsze rzucają podobny urok na mężczyzn.

Jak by nie wyglądała pierwotna historyjka, figurki maneki-neko wystawiane w witrynach sklepów i restauracji mają przynosić szczęście, bogactwo lub przyciągać gości. Wszystko zależy od tego, która łapa wykonuje gest przywołania wyglądający, żeby było weselej, dokładnie tak, jak u nas dziecięce „pa pa”. Jeśli prawa- szczęście i bogactwo. Jeśli lewa- wręcz przeciwnie, goście. Oczywiście przedsiębiorczy Chińczycy szybko podchwycili pomysł i zaczęli produkować figurki z obiema łapami w górze.

Kolor kota jest również nieprzypadkowy. O ile rude kocury uznaje się za fałszywe, czarne- za demoniczne a biały jest kolorem śmierci, o tyle trójkolorowe jako jedyne cieszą się opinią zwierząt wiernych i „szczęśliwych”.

Czerwona kokardka i dzwonek to dwa elementy wiążące się z historią współżycia kotów i ludzi w Japonii. Otóż kiedy czcigodny Tokugawa Ieyasu raczył wziąć cały narodek za kolektywną mordę, skończyło się słodkie kocie nieróbstwo i dawni pupile arystokracji zostali zmuszeni do ganiania za myszami i innymi szkodnikami. W początkowym okresie, biorąc pod uwagę płodność kotów pewnie nieszczególnie długim, zwierzęta te były raczej kosztownymi maskotkami służącymi demonstrowaniu zamożności nowobogackich właścicieli i jako takie cieszyły się różnymi przywilejami (za myszami po staremu ganiała służba). Wiązano im wstążki w kolorze który miał odganiać demony i zapobiegać urokom, do wstążek przyczepiano dzwoneczki ułatwiające odnalezienie stworzenia w razie gdyby przyszła mu do głowy zabawa w chowanego.

Jeśli chodzi o koty i Japonię- to chyba wszystko. Wracając do wizyty w małym chińskim sklepiku: jako że maneki-neko to bardzo popularny motyw, wiązała się ona dla mnie z odkryciem nieco innej natury, nijak nie związanym z ikonologią. Otóż dowiedziałem się że pojęcie „strap” może odnosić się do niewinnych, przyczepianych do telefonu zabaweczek w formie kotków, ptaszków i motylków.

Czego to ludzie nie wymyślą...

niedziela, 19 września 2010

Tak, kotku

Koty nie mają zbyt wiele szczęścia do legend. Pomijając krótki epizod ze starożytnym Egiptem, przez większość dziejów przyszywano im łatki narzędzi diabła (co samo w sobie jeszcze nie było chyba takie straszne, są inne istoty o których twierdzi się tak do dziś) bądź uznawano ich mięso za remedium na wszelkie choroby (co z kolei nawet najbardziej obojętnym na to co mówią człowieki kotom musiało wydać się poglądem dość groźnym). Jeśli chodzi o mitologię japońską sprawy wcale nie wyglądają lepiej niż w chrześcijańskiej Europie. Koty są złe, okrutne i na dobitkę mają ogony co, jak się okazuje, w oczach dawnych Japończyków było jednym z cięższych przestępstw jakich te stworzenia mogły się dopuścić. Nawet gdyby przymknąć oko na kwestię ogona to kot- podobnie jak wąż- nigdy nie płacze a to już- zgodzicie się- zbrodnia najcięższego kalibru.



Demoniczny kot- wampir z Nabeshimy. Jedna z ilustracji do opowiadań L.Hearn'a. Korzystając z możliwości zamówił on pod koniec XIX wieku ilustracje do zebranych przez siebie opowieści u japońskich artystów i rzemieślników, dzięki czemu stanowią one wyjątkowo cenne źródło ikonograficzne. Same opowiadania można znaleźć na http://www.gutenberg.org/browse/authors/h#a368

Mówiąc odrobinę poważniej koty zaraz po tym jak zostały zaimportowane z Chin (najprawdopodobniej w okresie Heinan) spotkały się w Japonii z mało sympatycznym przyjęciem. Tak, były przez jakiś czas zwierzętami cennymi- ba, maskotkami arystokracji, ale z miejsca zostały zaliczone do wrogiej ludziom grupy pół-demonicznych istot zmiennokształtnych takich jak lisy i tanuki. Wiele legend opowiada o kotach mordujących znaczące postaci by podstępem zająć ich miejsce i korzystając z pozycji jaką cieszyły się ich ofiary, dręczyć ich otoczenie (choćby przez wysysanie krwi czy „sił życiowych”. Oczywiście nie każdy kot który pojawił się na tym padole MUSIAŁ stać się demonem. Przyzwoite japońskie koty, mające krótkie, swędzące kikutki w miejsce ogonów, nie żyjące dłużej niż określona ilość lat (wedle innej wersji: nie przebywające z jedną rodziną dłużej niż ten czas), nie wyrastały zbyt duże i nie zostawały demonicznymi bakeneko. Jeśli jednak nie spełniały jednego z wymienionych warunków ich nieskromnie długi ogon rozdwajał się, zaczynały chodzić na tylnych łapach, miotać kulami ognia i ożywiać umarlaków. Obecność kota przy łóżku umarłego miała grozić pożarciem duszy nieszczęśnika a jeśli nawet- mimo demona siedzącego obok- szczęśliwie wyciągnął kopyta, wystarczyło żeby kot przeskoczył przez jego ciało i cała zabawa zaczynała się od nowa- ciało wstawało i zaczynało spełniać wszystkie kocie zachcianki. Tuńczyk, drapanie po grzbiecie, wymordowanie całej rodziny stępą do ryżu, władza nad światem i inne takie. Słowem: pomijając nieliczne pozytywne wyjątki które zostawiłem sobie na inny post, cały koci ród ma najgorsze notowania. Sprowadzał poronienia, nagłe śmierci, obłęd, suszę, czasem nawet sama obecność co groźniejszych kotów- demonów sprawiała że nawet ptaki przelatujące nad nimi spadały na ziemię martwe.



Dlaczego o tym w ogóle skrobię ? Otóż wydłubałem w sieci wyjątkowo pobożny i łzawo- zatroskany artykuł, napisany przez hiszpańskich duszpasterzy a poświęcony Hello Kitty. Zdaniem natchnionych moralistów maskotka ta została stworzona przez zrozpaczonego ojca, który by uratować swoje chore na raka dziecko podpisał pakt z szatanem, oferując w zamian za życie dziecka stworzenie symbolu który będzie czczony na całym świecie ku chwale piekieł. Hello Kitty ma być więc Hell- o- kitty i żadne, dokładnie ŻADNE dziecko nie powinno się bawić tym bezecnym tworem. Oczywiście najprawdopodobniej nie ma żadnego związku pomiędzy japońskimi przesądami dotyczącymi felis silvestris domesticus i hiszpańską teorią spiskową ale zbieg okoliczności jest- przyznacie- czarujący.

PS. Co ciekawe jest pewne podobieństwo pomiędzy europejskimi przesądami na temat uzdrowicielskiej mocy kociego mięsa i wierzeniami Japończyków. Zdaniem tych ostatnich w ogonach bakeneko miał się znajdować włos, którego spożycie było panaceum na wszystkie choroby.

środa, 1 września 2010

Wygrałem !

Udało mi się wylicytować tą sierotkę:



"This is an old Tanto in koshirae.The Koshirae is damaged, un-touched since found. Fuchi, kashira and tsuba are made from iron, menuki is missing. The blade is Shobu-zukuri iorimune, Nakago is machiokuri and re-shaped. Nagasa : 27.2cm, Sori ; 0.2 cm, motohaba : 2.2cm, Kasane : 0.4cm,"











wtorek, 31 sierpnia 2010

A wy tylko o jednym...

Mahakala został początkowo przyjęty w Japonii pod imieniem Daikoku z całym dobrodziejstwem inwentarza- w koronie z czaszek, tygrysiej skórze, groźny i wojowniczy. Przez długi czas funkcjonował w takiej formie, ba- pojawiła się nawet nowa, lokalna odmiana ikonograficzna: Sanmen Daikoku (Daikoku o trzech głowach). Legenda przypisuje wprowadzenie jej Saichō – założycielowi i przywódcy sekty Tendai w VIII wieku ale w rzeczywistości pochodzi ona z XIV wieku. Wygląda jak „zwykły”, sześcioramienny Mahakala, ale oprócz typowej, nieco demonicznej głowy ma dwie dodatkowe. Lewa to głowa Vaiśravaṇy (w wersji japońskiej Bishamonten- bóg wojny ale i rozdawca bogactw), prawa- Sarasvatī (Benzaiten- patronka wód, szczęścia i – nie wiedzieć czemu- artystów). Forma ta, będąca patronem osławionych mnichów z góry Hiei, nie jest jakoś szczególnie ciekawa- zachowuje wszystkie atrybuty zaimportowane drogą przez Chiny i Koree z Tybetu. O wiele bardziej interesujące są późniejsze przemiany Mahakali- Daikoku.

Około XV wieku groźne bóstwo zaczęło powoli łagodnieć i stopniowo tracić cechy demoniczne, przekształcając się wreszcie gdzieś w epoce Edo w dobrodusznego patrona rolników, brodatego staruszka, jednego z siedmiu bogów szczęścia (opisanych tutaj ), wypisz wymaluj z chińskiej bajki.




Daikoku. Fragment rysunku tuszem przedstawiającego siedmiu bogów szczęścia. Hokurei, 1851


Jego atrybuty są stosunkowo niegroźne, ba: w porównaniu z dość niesamowitym arsenałem Mahakali wyglądają dość absurdalne. Mamy magiczny młotek który ma zapewniać obfitość wszelkiego rodzaju dóbr. Wystarczy uderzyć nim w ziemię i wypowiedzieć życzenie. Mamy siedzącego na ramieniu białego szczura, mamy wór bądź sakwę spełniającą życzenia a żeby było jeszcze zabawniej cała postać stoi zwykle na dwu balach ryżu. Daikoku jest bóstwem rolników, bogiem ryżu, bóstwem bogactwa i urodzaju, chociaż niektóre z jego atrybuty sugerują ciekawe powiązania z o wiele bardziej pierwotnymi kultami, nie mającymi wiele wspólnego z buddyzmem. Idąc po kolei: młotek zdobiony jest zwykle symbolem cudownego buddyjskiego klejnotu spełniającego życzenia (w nomenklaturze japońskiej nazywa się on hōjunotama). Klejnot ten z racji swego gruszkowatego kształtu zwykle uważa się za związany z płodnością. Sama sylwetka wyprostowanego człowieczka stojącego na dwu pokaźnych kulach również kojarzy się dość jednoznacznie. Do tego dochodzi jeszcze ludowy zwyczaj uporczywego pocierania posągów bóstwa w celu zapewnienia sobie szczęścia i płodności. Bóstwo mające zapewniać płodność ziemi ma również zapewniać płodność pracującym na nim. Wydawałoby się że połączenie to nie ma żadnego związku z Mahakalą, ale warto pamiętać że nóż i czara czy inna para często trzymanych przez niego akcesoriów- dzwon i vajra- to również symbole związku pierwiastków męskiego i żeńskiego a mówiąc bez zbędnego udziwniania- zwykłej pochędóżki. Oczywiście sam młot jest starym i dość powszechnym symbolem gromu, mamy więc kolejne połączenie ze starą, jeszcze indyjską ikonografią władcy wód i piorunów, wilgoci i życiodajnego deszczu.



Współczesny breloczek z przedstawieniem Daitoku.

Pozostaje kwestia białego szczura, stworzenia nieprzesadnie cenionego w Europie ale w Azji będącego jednym z ważniejszych symboli bogactwa, płodności i obfitości. Najbardziej znanym szczurem jest oczywiście ten, który wozi na swoim grzbiecie słoniogłowego Ganeshę. Co ciekawe w niektórych tybetańskich przedstawieniach Mahakala tańczy na trupie Ganeshy, tratując go niemiłosiernie bez żadnego szacunku, co ma być znakiem zwycięstwa nad cielesnością, wyzwolenia od niej. Szczur jest również zwierzęciem Durgi- hinduskiej bogini zwycięstwa. Rzecz niby mało istotna, ale warto zauważyć, że jednym z jej wcieleń jest bogini Mahakali- dakini, małżonka lub, jak chcą inni, sfeminizowana wersja Shivy- Mahakali. Mamy więc kolejny obrót koła- od symbolu Shivy- lingamu, pionowego kamienia, kolumny bez końca i bez początku ale również pierwotnego symbolu płodności, przez Mahakalę- „Wielki Mrok”, niszczyciela światów, wyzwoliciela z cielesności, z powrotem do symboli obfitości, płodności i wreszcie znaków fallicznych- postaci człowieczka na dwu kulach. Wierzący powiedziałby pewnie na to że nawet bogowie nie mogą uniknąć cyklu reinkarnacji, a na mój prostaczy rozum to jak by się człowiek nie obracał, jak bardzo skomplikowanych konstrukcji by sobie nie tworzył żeby opisać świat w którym żyje, to i tak – jak śpiewają Elektryczne Gitary- „wszystko ch..j”. Wystarczy tylko zeskrobać politurę.

piątek, 27 sierpnia 2010

Liście irysów

Właściwie lubię kupowanie "zapuszczonych" mieczy. Jasne- to trochę robienie cnoty z konieczności (na niezapuszczone musiałbym wydać kilkukrotnie więcej) ale licytowanie kling które są tak zardzewiałe że właściwie jednolicie czarne jest trochę jak kupowanie jajka z niespodzianką. Czasem dostaje się jajko, czasem niespodziankę a czasem- po prostu zbuka. Ostatnim z mieczy który kupiłem było wygrzebane w jakimś garażu w Stanach wakizashi. Fotki dostarczone przez sprzedawcę ? A proszę bardzo:



Jak widać- nic nie widać. Sądząc po ogólnym kształcie ostrze nie może być koto, najprawdopodobniej nie jest też oryginalnym wakizashi ale to akurat ledwie przypuszczenia. Paskudne, wtórne nakago i nieaktywna rdza na całej powierzchni kryjąca właściwie wszystko. Ruletka.

Po prawie roku czekania wreszcie doszło do mnie kupione w ciemno ostrze. Kurier dowiózł je w standardowej, długiej tubie, unieruchomione paczkami cukierków (kochamy Cię, Christell). Po otwarciu przesyłki poczułem się jak dziecko które znajduje pod choinką sweter. Wyglądało koszmarnie. Cienkie, wygięte, z grubymi złogami tlenków i głębokimi wżerami. Ani śladu hady i hamonu, shinogi zaoblona szlifierką taśmową, słowem- niewiele lepiej niż kawał blachy.

W pierwszym odruchu pomyślałem że jedyne co z tym można zrobić to doczyścić z grubsza i sprzedać na allegro. Rozłożyłem papierowe ręczniki i w mocno minorowym nastroju zacząłem odmaczać rdzę w lekkim roztworze kwasu fosforowego. Normalnie raczej tego nie robię, tak agresywne substancje są zbyt inwazyjne żeby można ich używać w pracy nad "normalnymi" ostrzami, potrafią wnikać w hadę i wtedy z małego problemu robi się poważny- jeśli się ich nie zneutralizuje rozspajają strukturę ostrza. Sęk w tym, że akurat ten przypadek nijak nie jest normalny nawet jak na moje- bardzo niewysokie- standardy i do stracenia tak naprawdę nie miałem już nic. Namaczanie papierowych ręczników w roztworze, okład, ścieranie i kąpanie ostrza w wodzie, wreszcie neutralizacja. Gruba warstwa brudu odeszła, resztę dla orientacji starłem kamieniem. Po tym wszystkim można było ocenić stan miecza...



...i nie jestem pewien czy nie lepiej byłoby w ogóle go nie czyścić. W co najmniej trzech miejscach poważne delaminacje, mówiące co nieco o technice odkucia. Głębokie wżery, z czego najgorszy na samej krawędzi tnącej. Drobniejszych kizu nie ma nawet sensu wyliczać. Mune nie istnieje. Zabezpieczyłem wszystko WD-40 (wynalazcy tego cudu powinni dostać Nobla) i zająłem się czymś innym żeby o nim nie myśleć ale jak zwykle w takich przypadkach nie mogłem odpuścić i dziś całość trafiła na kamienie. W rezultacie pokazało się parę pozytywów:



Ostrze jest najprawdopodobniej suriage dłuższej klingi w dość rzadkim kształcie shobuzukuri. Linia hartu przebiega głęboko i zostawia sporo miejsca na korekty. Kissaki jest, mimo delaminacji, zdrowe. Hamon spokojny ale nie nudny, wyraźny, z ładnymi kryształami. Mimo fatalnego pierwszego wrażenia całość rokuje nienajgorzej. Pożyjemy- zobaczymy.

piątek, 20 sierpnia 2010

Shri Mahakala Deva

Jedna z moich ulubionych postaci z panteonu buddyjskiego przechodziła wyjątkowo zaskakujące przemiany. Mahakala- bo o nim mowa- zanim został zaimportowany przez buddystów pierwotnie był jedną z emanacji Shivy. Emanacją co prawda związaną z tańcem niekoniecznie przyjazną. Tańczący Shiva, Pan bądź Król Tańca, jest niszczycielem starego świata, tym który przygotowuje dla Brahmy- stworzyciela miejsce do działania. Funkcję Mahakali jako aspektu bóstwa najlepiej wyjaśnia jego imię. To zbitka dwu terminów, które można tłumaczyć jako maha („wielki”, „potężny”) i kala („czas”, ale również „ten który pochłania wszystko”). Mahakala – a równocześnie Tańczący Shiva- jest wszechogarniającym czasem. Zawiera w sobie wszystko, wszystko pochłania i wszystko tworzy. Czerń (lub ciemny błękit) jego skóry to nie tyle kolor, co brak koloru- wszystkie barwy zostały wchłonięte. To obraz pustki która nieustannie pochłania samą siebie (kalayati iti kala). Trudno uznać Mahakalę za postać groźną czy złowrogą- mimo że wyobraża nieubłaganą siłę natury, jest w gruncie rzeczy obojętny. To bardziej żywioł niż istota zdolna do uczuć. Nie demon, nie bóstwo nawet ale byt znajdujący się na jeszcze wyższym poziomie- personyfikacja pozostającej poza czasem, niewzruszonej reguły wszechświata.

W swojej buddyjskiej wersji Mahakala czczony jest (jakkolwiek nieadekwatne jest to słowo) niemal wyłącznie w odłamach tybetańskich, gdzie pełni funkcję jednego z opiekunów dharmy. Jego lokalny kult jest na tyle silny że uważa się go wręcz za patrona Tybetu, co zresztą ma swoje nieoczekiwane konsekwencje w postaci dość „wojowniczych” filmów na Youtube, wzywających Mahakalę do ukarania okupantów. W bardziej ogólnym rozumieniu Mahakala jest- podobnie jak królowie mądrości- obrońcą dharmy. W swoim buddyjskim wydaniu nie jest już awatarem Shivy, ale bothisatvy miłosiedzia- Avalokiteśvary (związki pomiędzy tymi dwoma wydają się być bliższe niż chcieliby przyznać niektórzy buddyści). Inna rzecz że jest to wyjątkowo aktywna, wojownicza emanacja. Gniew Mahakali skierowany ma być przeciwko wrogom buddyzmu a w wymiarze personalnym- przeciwko wszelkim przeszkodom na drodze do osiągnięcia przez adepta czy wyznawcę doskonałości. Jego demoniczny wygląd ma więc w buddyzmie wymowę zupełnie inną do tej, jaką miał w hinduizmie. To już nie odwieczny cykl istnienia, nie wszechogarniający czas, ale potężny i groźny pomocnik- przewodnik. Ten, który powodowany miłosierdziem niszczy demony i otwiera drogę do oświecenia.



Tybetańska rzeźba przedstawiająca sześciorękiego Mahakalę. Victoria and Albert Museum, Londyn.

Wracając do kwestii ikonografii- Mahakala jest jedną z łatwiejszych do rozpoznania postaci. O czarnej skórze już wspomniałem. Na głowie- korona z pięciu czaszek symbolizujących przeobrażenie pięciu grzechów w pięć cnót. Ignorancja zmienia się w wiedzę, duma- w samoświadomość, przywiązanie do świata- oderwaniem od niego, zazdrość- spełnieniem a gniew- mądrością „czystego jak lustro”, spokojnego umysłu. Czaszki- znaki „śmierci” każdego z grzechów- stają się tu pięcioma klejnotami (w takiej właśnie postaci występują w jednej z odmian przedstawień tego bóstwa, tzw. białego Mahakali). Najbardziej powszechne są wyobrażenia Mahakali w sześciorękiej wersji. Każda z rąk ma (jakżeby inaczej) swoje znaczenie i odpowiada jednej z sześciu doskonałości (szczodrość, moralność, pokój umysłu, witalność, medytacja, wewnętrzne samopoznanie). Żeby nie było zbyt prosto każda z dłoni trzyma zwykle jakiś przedmiot, oczywiście mający znaczenie symboliczne. Popularne pary to: nóż ofiarny, tasak bądź topór (odcina więzi ze światem LUB- w mniej lukrowanej wersji- służy do szatkowania serc i wnętrzności grzeszników) i puchar z czaszki (pojemnik ofiarny do którego składa się to, co odetnie nóż). O ile pierwsza para odnosiła się do roli obrońcy, o tyle druga odwołuje się do pierwotnej, związanej z kosmicznym porządkiem, funkcji Mahakali. Są to damaru- rodzaj bębenka modlitewnego którego dźwięk ma być symbolem dźwięku z jakiego emanowało wszelkie istnienie (ma on też mieć właściwość budzenia dusz „ospałych”) i różaniec z czaszek- znak powtarzającej się w nieskończoność aktywności. Ostatnia para to trójząb i lasso... i tu interpretacja jest najmniej przejrzysta. Oczywiście buddyści twierdzą że trójząb to po prostu symbol trzech klejnotów- buddy, dharmy i sanghy. Sęk w tym, że jest to również najważniejszy z atrybutów Shivy jako pana czasu. Brzmi znajomo ? No właśnie... W tym wydaniu trzy zęby mogą reprezentować przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ma on mieć zdolność do niszczenia trzech głównych grzechów- zła, pożądania i pychy. Nie koniec na tym. Shiva jako pan czasu kontroluje również świat iluzji- mayę. Trójząb może więc zdaniem niektórych badaczy reprezentować trzy guny czy, mówiąc nieco przystępniej, trzy główne cechy,„wątki” które tworzą znaną nam, iluzoryczną rzeczywistość, są nieodłącznymi elementami wszelkiego istnienia. Są to sattva guna (związana z tworzeniem), rajas guna (zachowaniem równowagi) i tamas (niszczeniem). Sprawę dodatkowo komplikuje fakt że trójząb tak w ręku Shivy, jak i większości innych bóstw świata jest atrybutem bóstw władających morzem, trzęsieniami ziemi i piorunami- byłby więc w jakiś sposób równoważny wajrze (która zresztą często gęsto pojawia się w dłoniach Mahakali). Na dobrą sprawę wszystkie te interpretacje atrybutu są równouprawnione, chociaż biorąc pod uwagę fakt, że w parze z trójzębem zwykle występuje lina służąca za pęta dla demonów (wyobrażeń wszelkich „złych” skłonności wierzącego) podobna do tej którą zwykle nosi przy sobie Fudo Myo, skłaniałbym się odczytywania znaczenia broni Mahakali jako atrybutu przewodnika duchowego, pozwalającego mu na niszczenie grzechu. Rozwiązanie co prawda dość łopatologiczne, ale i pasujące do ludowej duchowości która kształtowała obraz. Inne atrybuty takie jak trzecie oko, skóra tygrysa, płomienna aureola czy lotosowy piedestał są na tyle powszechne, że objaśnianie ich znaczenia mija się z celem.

Uff... część bolesna skończona. Pora na recepcję Mahakali na gruncie mitologii i ikonografii japońskiej ale to materiał na kolejny odcinek. Ja-na.

środa, 12 maja 2010

Wiosna panie oberleutnant

Wszystko kwitnie, świergoli i zajmuje się wszystkimi innymi czynnościami przyporządkowanymi tej porze roku. Grusza przed moim oknem jak zwykle spóźnia się- chociaż może ją też dopadł Alzheimer i po prostu zapomniała. W Japonii właśnie odbywają się wszystkie możliwe uroczystości oglądania kwiatów, a mi przykleiły się kwiatowe motywy. Oczywiście najbardziej oklepanym ze wszystkich jest ten opadających płatków wiśni- symbol ulotności, najczęściej wymieniany w kontekście przemijalności życia samurajów. Dla mnie o wiele bardziej zabawne są jego erotyczne konotacje które okazują się być dość niewygodne dla części co bardziej zapatrzonych w wizję po europejsku „męskiego” samuraja praktyków sztuk walki. Dla europejczyków rzecz może istotnie nie być uchwytną na pierwszy rzut oka ale warto zauważyć jak wiele japońskich symboli miłosnych czy erotycznych związanych jest z nanshoku czy- używając innego terminu- shudo („drogą młodości”). Jeden i drugi termin związany jest z miłością homoerotyczną, przy czym nazwy shudo używano pierwotnie na określenie zwyczaju wiązania się młodych giermków i starszych, doświadczonych wojowników. Związki te, oprócz funkcji czysto seksualnych, miały o wiele poważniejsze zadanie-były dla owych nastoletnich najlepszą metodą zdobywania doświadczenia, stąd trudno się dziwić gwałtownej reakcji szogunatu na pojawienie się na rynku drzeworytów pokazujących Nobunagę który co prawda siedzi w towarzystwie czcigodnej małżonki, ale maślanym wzrokiem wpatruje się w Hideyoshiego. Ulotne kwiaty wiśni były w tym przypadku nie tyle przypomnieniem nieuchronności- ba- konieczności śmierci, ale zmysłowym symbolem szybko przemijającego uroku owych młodych chłopców (czy raczej ich „chryzantemowego miejsca”). Innymi chłopięcymi kwiatami były kwitnące w piątym miesiącu roku (a więc w czasie obchodów święta chłopców) narcyzy i irysy. Co ciekawe o ile w tradycyjnej ikonografii związane były po prostu z młodymi mężczyznami, o tyle w hedonistycznej i -co tu dużo ukrywać- mieszczańskiej kulturze epoki Edo nabrały nowego znaczenia, stając się symbolami „chłopców do wynajęcia”. W tym kontekście drzeworyty pokazujące kobiety czy dziewczęta łamiące łodygi irysów nie były pozbawione zmysłowych podtekstów, ukrytych pod pozorem sceny rodzajowej. Nie jestem pewien jak dobrze ową symbolikę znała nasza krakowska cyganeria, dla której irys- za przyczyną Jasieńskiego stylizowany po trochu na japońską modłę- stał się niemal znakiem rozpoznawczym, natomiast jestem przekonany że ich obecnych świętoszkowatych następców wymowa japońskich kwiatków mogłaby mocno zbić z pantałyku.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Suck me babe one more time

No dobrze, nie ma co dalej uciekać- przyznaję się. Żywię niezdrową i niczym nieuzasadnioną fascynację symboliką infernalną w ogóle, a mitami związanymi z wszelkiego rodzaju upiorami w szczególności. Czy to eskapizm i uciekanie pomiędzy bajki, czy nie do końca uświadomiony fetysz- w gruncie rzeczy nieistotne. Ważne, że grzebiąc w śmietnikach różnych kultur poluję na różnorakie potworne cudowności. Czy to japońskie jurei i bakemono, czy chińskie gui, arabskie ifryty czy sumero-akkadyjskie duchy powietrza- nieistotne. Łapczywie pożądam ich wszystkich.

Przez ostatnie cztery lata męczył mnie jeden, zdawałoby się drobny szczegół. Oto w jednej z chińskich gier fantasy postaci mające reprezentować nieumarłych nosiły na czole rodzaj żółtej „metki” z czerwonymi ideogramami. Świetnie widać ją również w klasycznych już filmach Sammo Hung'a. Niby nic- ot, plakietka ale... dlaczego ? Czemu tak ? Po co ? Co to oznacza i jak działa ?





Trzeba było zacząć od samego dna. Chińskie duchy to gui. Oczywiście jest ich kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) kategorii. Jedne są życzliwe, inne psotne, jeszcze inne nieodmiennie wrogie. Przyczyną powstania wszystkich bez wyjątku jest fakt pozostania duszy (po 魄 ) w ciele po śmierci. Może to być wynikiem tragicznej śmierci, błędów popełnionych w czasie rytuału pogrzebowego, wreszcie woli moribunda czy jego fatalnego charakteru. Co ciekawe chińskie wampiry- jiangshi (Geung-Si, Chiang-Shih) - pozbawione są duszy, trudno więc zakwalifikować je do kategorii duchów czy demonów. W porównaniu ze swoimi europejskimi pobratymcami wypadają wyjątkowo żałośnie- pozbawione inteligencji, większości zmysłów (oprócz wyjątkowo wyostrzonego węchu), możliwości swobodnego ruchu (przemieszczają się niezgrabnie podskakując, wypisz wymaluj jak nakręcane zabawki) są więc w gruncie rzeczy niczym więcej niż zombie, czy raczej- biorąc pod uwagę sposób w jaki powstają- taoistyczną wersją potwora Frankensteina. W większości przypadków ich powstanie jest wynikiem działań kapłanów, często zresztą spełniających wyraźne życzenie rodziny zmarłego. Chińskie legendy mówią o praktyce „podróży zwłok na odległość tysiąca li”. Biedne rodziny, których nie było stać na zapewnienie zmarłym w oddaleniu członkom klanu transportu zwłok, miały zwracać się do kapłanów którzy- oczywiście nie bezinteresownie- obdarzali ciało namiastką życia i sprawiali że nocami niezdarnie (z powodu rigor mortis- jiangshi oznacza dosłownie „sztywne ciało”) skakało w stronę domu. Przed korowodem takich pokracznych wędrowców miał kroczyć kapłan uderzający w gong- po pierwsze po to by wskazywać im drogę , po drugie by ostrzegać żywych dla których spotkanie z tego rodzaju korowodem mogło skończyć się wyjątkowo niemiło. Jako że niezależnie od nacji i wyznania kapłani nie zawsze cieszyli się dobrą opinią, niektórych z nich posądzano o nadużywanie umiejętności i wykorzystywanie zmarłych jako taniej siły roboczej. Podejrzewa się że u źródeł tej legendy leży odnotowany w regionie Xiangxi zwyczaj transportowania zwłok zmarłych przywiązanych do bambusowych tyk, które uginając się i prostując w miarę ruchów wozu nadawały umrzykom pozory ruchu. Tak pojawił się ulubiony przez twórców filmów z Hongkongu topos złego maga/uczonego, otoczonego zgrają zdecydowanie nieatrakcyjnych sług.





Jiangshi nie wyglądają zbyt estetycznie. Ich cechy rozpoznawcze to- obok sztywno wyciągniętych kończyn- nienaturalnie długie, czarne pazury, wyciągnięte i opuchnięte języki, czasem białe bądź siwe włosy, wreszcie zielonkawa, pokryta białym nalotem pleśni, skóra. Żółte „metki” mocowane na czołach które sprawiły ze zainteresowałem się tym motywem są niczym innym jak skrawkami papieru na którym krwią kury bądź czarnego psa spisuje się zaklęcie (kłaniają się meth i aemeth z historii golema). Co ciekawe oprócz standardowych atrybutów wszelkiej maści straszydeł do ikonografii jiangshi wplątały się elementy propagandy czysto politycznej. Oto chiński wampir- niezależnie od tego czy powstał 10 lat temu czy jest postacią z legend XVI wiecznych- zawsze ubrany będzie w strój urzędników cesarskich niezbyt lubianej obcej dynastii mandżurskiej. Nie mam pojęcia czy miało to być parabolą wysysania przez tych ostatnich sił życiowych narodu, faktem jest że funkcjonuje na prawach wampirycznego atrybutu do dziś, już w oderwaniu od pierwotnego znaczenia.



Skoro jesteśmy przy diecie chińskiego wampira- jest ona kolejnym elementem który odróżnia go od pobratymców z innych kultur. By przemieszczać się chiński wampir potrzebuje oczywiście jakiegoś „paliwa”, żywi się jednak czystą energią życiową swoich ofiar- wysysa z nich qi, natomiast podobnie jak japońskie bakemono nie tylko nie pije krwi, ale wręcz jej unika. Krew jako tabu, substancja która kala, unieruchamia jiangshi. Jako że qi powiązana jest z oddechem, metodą ukrycia się przed wampirem (nie tylko przed nim zresztą, sposób ten ma działać w przypadku wszelkiego rodzaju azjatyckich duchów i sporej części demonów) ma być wstrzymanie oddechu. Nie mogąc wywęszyć ofiary jiangshi odejdzie. Można też- podobnie jak w przypadku niektórych demonów europejskich- rozrzucić garść ziarna (jeśli chodzi o jiangshi musi być to ryż o krótkich, okrągłych ziarnach)- prześladowca nie ruszy się dopóki nie policzy wszystkich ziaren. Inną, polecaną tak przez mistrzów Feng Shui jak i taoistycznych kapłanów, metodą obrony przed tego rodzaju istotami, miało być umieszczenie w progu wysokiego na piętnaście centymetrów kawałka drewna (tzw. ménkàn ). Podobno jiangshi nie są w stanie podskoczyć tak wysoko, co sporo mówi o ich kondycji.

Ot- chińska tandeta, nawet wampiry jakieś takie... wybrakowane.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Jian Adam Hsu- Hanwei

Kolejna z chińskich broni w mojej kolekcji. Tym razem dyskretny urok burżuazji- arystokratyczny jian. Broń uważana za najtrudniejszą do opanowania, atrybut cesarzy i uczonych.

Jako że Hanwei jest znany z dość... nierównej jakości swoich produktów, otwierałem pudełko "z pewną taką nieśmiałością". Albo miałem szczęście albo ta- jeszcze dość świeża- seria jest wyjątkowo udana. Miecz reklamowany przez sifu Adama Hsu jest wzorowany na egzemplarzach z epoki Ming. Oprawa raczej dość skromna, z różanego drewna z okuciami ze stali i drobnym medalionem z grawerunkiem smoka na jelcu.



Podobnie jak w większości produktów CAS/ Hanvei miecz jest świetnie zabezpieczony- nie ma szans żeby został uszkodzony podczas transportu. Solidne, dopasowane opakowanie ze styropianu. Ogólne wrażenie bardzo dobre- mimo że nie jest to nawet "środkowy" zasięg cen produktów Hanwei wszystkie części są solidne (nie ma mowy o cienkich, blaszanych okuciach) i dobrze spasowane. Oczywiście metalowe części oprawy to odlewy (trudno liczyć na ręczne cyzelowanie przy cenie poniżej 300$) ale nie widać śladów szwów czy nadlewów. Z pewnością nie zaszkodziłoby im odrobinę więcej staranności przy polerowaniu i montowaniu medalionów ze smokiem (jedyny element który wygląda na tyle niestarannie że nie pasuje do reszty) ale tak naprawdę to raczej marudzenie- miecz wykonano naprawdę dobrze, zwłaszcza jego drewniane elementy dopracowano bez zarzutu. Z pewnością wymaga oczyszczenia z grubej warstwy smaru zabezpieczającego go przed korozją (grubej znaczy w tym przypadku naprawdę GRUBEJ), na moim egzemplarzu klinga ma kilka drobnych otarć ale ponownie- to nic czego nie usunęłaby pasta polerska na szmatce.

Jeśli chodzi o walory użytkowe: miecz jest dość masywny- mam wrażenie że waga podana na stronie producenta jest nieco zaniżona. Środek ciężkości mocno z przodu (jakieś 10 cm mierzone od jelca) co za tym idzie broń o długości niektórych rapierów europejskich jest od nich o wiele bardziej przeważona na sztych. Pomaga to przy ruchach po kole i rąbaniu- wówczas jian bardzo ładnie "płynie", ale przy sztychach i w postawach poziomych jest nieco mniej korzystne i oczywiście nie do końca zgodne z tym jak wyważano oryginały. Z drugiej strony współczesne sztuki walki mają swoje prawa a o mieczu w TaiChi można powiedzieć wiele i niemało z tego co się o nim powie będzie pozytywami, ale z pewnością nie to, że ma zastosowania bojowe.

Sumując- bardzo ładna, starannie wykonana broń treningowa. Z racji jej statusu raczej nieprędko dobrnę do form (póki co Wu Lang Ba Gua Gwun sprawia mi poważne problemy) ale jako urodzony gadżeciarz jestem bardzo zadowolony.

niedziela, 11 kwietnia 2010

* * *

wtulę się w ciepłe ja
pod puchatą pierzyną rozczarowania
i spokojnie poczekam
aż przestanie złośliwie klekotać
dorosły

wspaniała armia plastikowych żołnierzy
z których każdy mówił wyłącznie moim głosem
huknie porywajacym szeptem okrzyków
ku czci swojego generała

wróci z wygnania świadek tysięcy wygranych pojedynków
pomarańczowy pajac
szary pies z nosem pięknie cuchnącym muchozolem
grzechotliwa czereda klocków

przywitamy się cichutko
(nie wolno budzić dorosłych)
i całą bandą
chytrze schowamy się w szafie

piątek, 9 kwietnia 2010

Dao Master Cutlery

Mimo tego że chińskimi sztukami walki zajmuję się od dość dawna, chińska broń biała nigdy nie pociągała mnie tak, jak, było nie było wywodząca się od niej, japońska. Być może winne temu były kontakty z "papierowymi" mieczami wu-shu, będącymi na dobrą sprawę raczej akcesoriami treningowymi niż bronią, może brak właściwego PR-u który wyniósł na szczyty popularności nihonto. Ni mam pojęcia. Po prostu nie iskrzyło między nami i jedyną z chińskich broni która mnie jako- tako interesowała był kij. Skoro jednak tak się złożyło że wróciłem do ćwiczenia Tang Lang, a nie chcę ograniczać się do samych form ręcznych, wypadło mi wreszcie zainteresować się tematem chińskiej broni białej, czego pochodną jest niniejsza mini- recenzja mojej pierwszej chińskiej szabli (dao) firmy Master Cutlery.





Dla osoby przyzwyczajonej do obcowania z bronią japońską miecze chińskie są raczej mało skomplikowanymi tworami. Na dobitkę dao to historycznie broń używana raczej przez ochroniarzy i szeregowych żołnierzy niż atrybut arystokratów. Prosta, masywna, niezbyt finezyjna: narzędzie walki i mówiąc "narzędzie" mam na myśli raczej siekierę niż dłutko. Ot- kawałek sprężystej stali w funkcjonalnej (choć rzadko estetycznej) oprawie. W przypadku dao Master Cutlery trudno się nie zgodzić z tego rodzaju opinią- stworzona przez nich broń pozbawiona jest jakichkolwiek ornamentalnych wygibasów, co zdecydowanie wyszło jej na dobre. Surowa, funkcjonalna czarna oprawa, solidna klinga, czarna drewniana pochwa z trzema okuciami i... to już. Dao jest to dość długa (86 cm) z klingą w formie "ogona wołu", w piórze obusieczną. Jest ostra, co nie dla wszystkich musi być zaletą, w każdym razie ja nie cierpię ćwiczenia z tępą bronią, moim zdaniem prowokuje do traktowania miecza czy szabli jak niegroźnego kawałka metalu który można chwytać jak popadnie "bo i tak nic się nie stanie". W przeciwieństwie do podobnego Watersong Dao od Hanwei klinga jest raczej gruba (3mm), dzięki czemu w czasie ćwiczenia nie ma się wrażenia jakby manipulowało się kawałkiem blachy czy wręcz radziecką ręczną piłą do drewna. Jak w prawdziwych, przystosowanych do silnych cięć z ramienia dao, środek ciężkości przesunięty jest w stronę sztychu co rzeczywiście bardzo zmienia sposób w jaki operuje się bronią.

Główne zalety ? Z pewnością bardzo "realne" ostrze, solidna konstrukcja i brak jarmarcznej ornamentacji. Wady ? Tych też kilka się znajdzie. "Uszczelnienie" jelca tarczowego bezbarwną żywicą (szczęściem dość łatwą do usunięcia). Kiepsko wykończone powierzchnie ostrza, prawdopodobnie po prostu "pociągnięte" szlifierką której śladów nikt już nie usuwał. Fakt- akurat ta wada jest dość łatwa do usunięcia (papier ścierny, pasty polerskie i odrobina cierpliwości) i nie wpływa na walory użytkowe broni ale nie ma sensu udawać że wszystko jest cacy.

Rzecz która jest równocześnie zaletą jak i wadą, zależnie od upodobań i podejścia: ostrze wykonane jest ze stali nierdzewnej. Oznacza to że można go dotykać paluchami a po treningu nie martwić się o wycieranie i oliwienie tylko odwiesić na stojak i zapomnieć aż do chwili kiedy znowu będzie potrzebne. Z drugiej strony to raz- niewątpliwe odstępstwo od tradycji a dwa- nie ma się co oszukiwać, stal nierdzewna jest zdecydowanie mniej odporna od węglowej. Jako że szukałem szabli stricte treningowej, służącej głównie do form a nie do cięcia użycie tego rodzaju materiału było dla mnie jak najbardziej akceptowalne.

Na koniec drobny detal: frędzel, jak każe tradycja przyczepiony do grzybka rękojeści. Kwiatek u kożucha. Biały, z jakichś kiczowatych, prujących się syntetycznych sznurków, z drewnianym koralikiem. Koszmarek. Odczepiłem bo bardziej przeszkadzał i irytował (tu akurat pewnie niebagatelną rolę odgrywa mój brak doświadczenia w operowaniu bronią tego typu) niż zdobił.