środa, 7 października 2009

Bez tytułu I

Pierwsze zmiany były zupełnie niezauważalne. Musiały być. Koniec końców trudno oczekiwać żeby woda czerpana ze starej, zapuszczonej studni zawsze była krystalicznie czysta, zwłaszcza kiedy pompa działa jak chce a o żadnych filtrach nie może być mowy. Nic czym tak naprawdę warto by się przejmować. Odrobinę bardziej żółtawe zabarwienie, na dobrą sprawę widoczne dopiero wtedy kiedy postawi się obok szklanki z kranówką i butelkowaną wodą mineralną. Jasne- zwariowane pańcie z zakrętką na punkcie zdrowego trybu życia czy ich metroseksualne odpowiedniki z pewnością kręciłyby nosem ale nie dajmy się zwariować- nikt kto w dzieciństwie pił wodę z ulicznych pomp nie będzie przejmował się tego rodzaju pierdołami. Zwłaszcza pijąc lurowatą herbatę której gatunek tak czy tak nie ma znaczenia. Liczy się wyłącznie ilość cukru.

Czekaj, zapalę fajkę.

To było pierwsze doświadczenie. Pierwsze zauroczenie. Dawka próbna. Podobno w przypadku narkotyków dają ją darmo. Nie wiem- nie mam doświadczeń z narkotykami, ale jeśli chodzi o nihonto w kraju kwitnącego kartofla to dupa zbita. Klinga przyjechała z Osaki. Zapakowana w folię bąbelkową i kilka arkuszy codziennej gazety. Zardzewiała, skazana na godny pożałowania los przedmiotów nieprzydatnych. Nie potrafię powiedzieć czemu w ogóle zdecydowałem się ją wylicytować. Podejrzewam że tak sprzedawca- siedzący w Japonii Francuz handlujący japońskimi antykami, jak i wszyscy oglądający aukcję musieli stukać się w głowę widząc wariata gotowego płacić za kawał złomu. Jak by nie było- trafiła do mnie.

Zabierałem się do niej równie niezdarnie co nastolatek do pierwszej dziewczyny w życiu. Wbrew radom kolegów którzy polecali potraktować trupa drucianą szczotką, albo co najmniej arato, zdejmowałem rdzę kamieniami których normalnie używa się do polerowania. Powoli, strasznie mozolnie, centymetr po centymetrze. Najpierw zeszła luźna, czerwona rdza. Później pokłady czarnych, nieaktywnych tlenków, tworzące matową, tłustą powłokę. Wreszcie po tygodniu chechłania zaczęła przezierać zimna, niebieskawa stal.

Chyba wtedy po raz pierwszy przyśniła mi się mała, zrujnowana świątynia na przełęczy rodem z filmów Kurosawy. Dziurawy dach, sterty naniesionego wiatrem śniegu pod ścianami, przechylona na jedną stronę tori. Malowniczy obraz nędzy i rozpaczy, z wiatrem wczuwającym się w rolę i wyjącym niemiłosiernie. Blada grań trędowatego kamienia, kępy suchej trawy sterczące spod śniegu. Ot- mało znaczący obrazek. Jeśli zajmujesz się wszystkim co japońskie zbyt długo, nie dziw się że potem tłuką ci się po łbie krajobrazy nijak nie pasujące do gryki i dzięcieliny.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz