czwartek, 16 sierpnia 2012

Fiu fiu

Zen. Najlepiej sprzedająca się szkoła buddyzmu na świecie. Medytacja, koany, obowiązkowe głębokie frazy o pustce z kołem ratunkowym w postaci programowego aintelektualizmu (w razie gdyby ktoś nalegał na objaśnienia). We wszystkich obecnie istniejących szkołach tego odłamu siedząca medytacja zazen czy shikantaza zajmuje poczesne miejsce, stając się wręcz znakiem rozpoznawczym. Swego czasu istniała w Japonii szkoła która niemal całkowicie odrzucała tego rodzaju zabiegi. Fuke (czy poprawniej: Fuke- shi) wywodziła się z popularnej do dziś szkoły Rinzai. Pochodziła (jak cały zresztą buddyzm Zen/ Chan) z Chin. Jej protoplastą był dość ekstrawagancki nauczyciel Puha, w transkrypcji japońskiej właśnie Fuke. Kiedy jego mistrz umierał, miał poprosić zebranych uczniów o namalowanie swojego portretu. Wszyscy mnisi rzucili się do pędzli, jeden tylko Puha wywinął salto. Mistrz skomentował to „on kiedyś będzie uczył w bardzo ekstrawagancki sposób” po czym umarł. Gest Puha może wydać się obraźliwy (nauczyciel umiera a ten sobie wywija fikołki), w rzeczywistości jednak miał zaledwie stanowić rozwiązanie „zadania” jakie postawił mnichom umierający. Tworzenie portretu czyli zaledwie próby uchwycenia, odwzrowania materialnej rzeczywistości, jest w obliczu ulotności tej ostatniej kompletnie absurdalne i pozbawione znaczenia. Mistrz tak czy tak umiera, tworzenie portretu jest idiotyzmem- w tej sytuacji nawet salto ma więcej sensu.

Buddyzm Fuke koncentrował się na nieprzekazywalnych aspektach oświecenia. Nie odrzucał sutr (podobnie jak i inne gałęzie Zen z dużym szacunkiem podchodził zwłaszcza do sutry diamentowej i Lankavakara sutry), ale próżno w nim szukać praktyki recytacji. Za całą medytację miała służyć święta muzyka, honkyoku- prawdopodobnie początkowo po prostu forma ćwiczenia oddechowego, odbywanego w trakcie długotrwałych wędrówek. Z czasem uległa ona oczywiście kodyfikacji, powstały kolejne kanony, ale pierwotnie ideałem miało być naśladowanie „wiatru w zaroślach bambusa”. Oprócz pełnienia swej pierwotnej funkcji honkyoku stała się też sposobem na zbieranie datków. Wędrujący mnich siadał gdzieś w kątku i grał w nadziei na to że ktoś z przygodnych słuchaczy odwdzięczy się jałmużną.



Mnisi Fuke początkowo znani byli pod nazwą komoso, czyli „mnichami słomianej maty”, ale pod koniec XVII wieku nazwę „odrobinę” zmieniono na komuso- „mnichów pustki” co- bądźmy szczerzy- z marketingowego punktu widzenia brzmi o wiele zgrabniej. Najbardziej charakterystycznym elementem ich stroju był wyjątkowo głęboki kapelusz, całkowicie zakrywający twarz i trochę podobny do odwróconego do góry nogami wiklinowego kosza. Zapewniał on pełną anonimowość, cenną dla chcących pozbyć się jakichkolwiek cech indywidualnych mnichów, ale tym bardziej cenną dla ludzi mających o wiele bardziej przyziemne intencje- roninów, szpiegów i temu podobnych indywiduów. Swoją drogą tak owa anonimowość, jak i flet miały być- jak twierdzi T. Screech- traktowane jako fetysz. Dodatkową zachętą do włożenia misiego przebrania była swoboda poruszania się po terenie całego kraju, którą cieszyli się komuso- rzecz dość niespotykana w państwie policyjnym jakim była Japonia Tokugawów. Współcześnie badacze przychylają się do teorii jakoby w rzeczywistości Fuke najprawdopodobniej byli zwolennikami bakufu, co tłumaczyłoby nie tylko dość niecodzienne przywileje jakimi się cieszyła sekta, ale i fakt jej rozwiązania zaraz po upadku szogunatu.



Jakkolwiek wyglądały fakty dotyczące politycznych powiązań Fuke, w popkulturze komuso są niemal zawsze agentami wrogich sił, czy będą to shinobi na usługach Ura-Yagu, polujący na Kazuro Okami czy też mnisi z klanu Kruka z komiksu Okko.

1 komentarz:

  1. To może jako następny ktoś z zupełnie innej beczki - Nichiren? :)

    OdpowiedzUsuń