Podobno zdarzają się takie seryjne sny. Weź choćby Magdę- tej śni się zawsze to samo miasteczko, w miasteczku ci sami ludzie którzy, kiedy przez dłuższy czas nie zdarza jej się śnić o tym miejscu, dopytują czemu tak dawno jej nie było. W sumie nie miałbym nic przeciwko temu żeby NIEKTÓRE z moich snów powtarzały się choćby i co noc, ale- litości, nie te w których oglądam zrujnowaną i przysypaną śniegiem budę. Tym razem widziałem ją z perspektywy ścieżki biegnącej z doliny aż do świątynnej bramy. Niewielki dziedzińczyk czy raczej kawałek z grubsza wyrównanego terenu porośniętego rachityczną trawą z niewielką studnią pośrodku. We śnie czułem nieodpartą chęć zajrzenia do studni. Powoli podszedłem do niej, pochyliłem się żeby odsunąć deski którymi jakaś pobożna dusza zakryła otwór i oczywiście- jak to we śnie- usłyszałem hałas za plecami. Oczywiście- jak to we śnie odwróciłem się i oczywiście gówno zobaczyłem. Obudziłem się zanim zdążyłem cokolwiek zauważyć i przez chwilę tępo wpatrywałem się w swoje włochate kulasy, sterczące ze sterty pracowicie rozkopanej pościeli. Sen zostawił po sobie dziwne, chociaż znajome uczucie że zapomniałem o czymś ważnym, o istotnej i pewnie niezbędnej informacji która błąka się gdzieś z tyłu czaszki. Pisarze żywiący złudzenia co do swojego talentu piszą zwykle w takich sytuacjach o czubku języka ale nie mając tego rodzaju aspiracji deleguję tą część ciała do może mniej ambitnych za to o wiele przyjemniejszych zastosowań. Jak by nie było przez kilka kolejnych dni nie mogłem pozbyć się z głowy obrazu tamtej chwili. Prostuję się, obracam i … ciemność widzę. Coś... cholera wie co.
Zalałem herbatę. Pierwsza, poranna dawka cukru. Sącząc gorącą breję tępo wgapiałem się w wyłączony ekran monitora drapiąc się... jak każdy świeżo obudzony facet. Siedziałem tak do chwili kiedy do moich zaspanych kubków smakowych nie dotarło że coś tu kurde jest nie tak. Pewnie cierpliwie wysyłały tą informację do mózgu przez jakiś czas ale sam wiesz jak jest nad ranem. Synapsy mają wychodne, coś tam nie działa, coś nie przewodzi. Koniec końców zanim zareagowałem byłem w połowie kubka. Patrzyłem na niego, obracałem w ustach językiem i nie do końca pewien co z tym fantem zrobić. Herbata, zamiast jak zwykle zaciągać z lekka bergamotką, jechała zdecydowanie nieherbacianym metalicznym posmakiem, na dobitkę była niezbyt klarowna. Pamiętam że posądzałem się o użycie przez pomyłkę kubka w którym moczyłem szmatkę do wycierania miecza w trakcie pracy. Wtedy jeszcze mogłem wierzyć w tego rodzaju nieskomplikowane uzasadnienia. Świat przestał być prosty odrobinę później.
Miecz powoli „przeglądał na oczy”. Jasne- o efektach metalurgicznych czy chociażby rozpoznaniu hady ciągle jeszcze nie mogło być mowy, ale większość powierzchni była wyprowadzona. Rdza i czarny nalot zniknęły, stal świeciła matowym, niebieskawym poblaskiem. Całość zaczynała z grubsza wyglądać jak zwykła, zdrowa klinga po wstępnym szlifie. No dobrze, był jeden wyjątek. Jakieś trzy palce od habaki ostrze pozostawało wyraźnie wyszczerbione. Płaskie, podłużne, trzymilimetrowe ukruszenie. Tak naprawdę było ono przyczyną mojego pierwszego szlifierskiego dylematu: czy działać zachowawczo, zostawić ubytek nieruszony, czy też zaryzykować zmianę proporcji ostrza i zwęzić je na całej długości. Ponieważ nie widziałem granic hamonu, miecz był niesygnowany i nie nosił wyraźnych cech żadnej ze szkół, poruszałbym się kompletnie na oślep, ryzykując kompletne zniszczenie głowni. Wybrałem opcję zachowawczą.
Fajny blog.
OdpowiedzUsuńMój mąż, też Marcin zajmuje się kowalstwem, a córka właśnie ma chłopaka...kowala, qrna, który robi miecze i wykuwa noże damasceńskie.
Mamy w domu jatagan, samo ostrze, bo reszta spaliła się w Powstaniu.
Jutro mu powiem, by sobie poczytał, na pewno się ucieszy.
Mi do kowala daleko- jestem ledwie podróbką szlifierza ale pięknie dziękuję za dobre słowo.
OdpowiedzUsuń